Na razie obyło się bez inwazji. Choć ta pewnie pasowałaby do stylu Władimira Putina. Stąd na Białorusi tak często padało ostatnio pytanie: „Wejdą?”. W magazynie „Foreign Affairs” amerykański politolog Michael Carpenter i białoruski Vlad Kobets wyjaśniają, dlaczego nie doszło do interwencji. Zwracają uwagę, że wojsko zostało w koszarach, bo protestujący po prostu nie dali Putinowi porządnego pretekstu. Białoruś zachowuje się inaczej niż Gruzja i Ukraina, kraje wcześniej najeżdżane zbrojnie przez Rosję. Ponad dekadę temu w Gruzji flagami NATO oplakatowane były nawet przystanki autobusowe. Kilka lat później Ukraina pukała do przedsionka Unii Europejskiej.
Tymczasem Białorusinów ani zachodnia symbolika, ani instytucje nie porywają. Przeszło już tyle manifestacji i chyba żaden demonstrant nie niósł unijnej flagi. Po ich pojawieniu się na pewno zamrugałyby światełka ostrzegawcze kremlowskich konsolek, Białoruś uznawana jest w końcu za wyłącznie rosyjską strefę wpływów.
– Z punktu widzenia Putina istnienie Białorusi wygląda na dziejowe nieporozumienie, efekt uboczny rozpadu ZSRR – objaśnia Walery Bułhakau, niezależny wydawca i redaktor białoruskojęzycznego magazynu „Arche”, poświęconego m.in. sztuce, historii i polityce. – Białoruś to część tego, co Rosjanie nazywają limitrofem, pierścienia terytoriów okalających Rosję, więc powinna pozostawać państewkiem buforowym. Z tej perspektywy niepodległość to dla niej stanowczo za dużo.
Drugi powód rezygnacji z interwencji ma być bardziej praktyczny. W Gruzji i na Ukrainie wjazd rosyjskich czołgów wzbudził falę antyrosyjskości, pewnie podobnie stałoby się też na Białorusi. Na dodatek przykład gruzińsko-ukraiński pokazuje, że reputacja Rosji w takim przypadku jest wręcz niemożliwa do zreperowania.