Wśród licznych memów na temat pandemii krążących po izraelskim internecie znalazł się i taki, który można byłoby przetłumaczyć tak: „ Tylko frajer w naszym kraju stosuje się do rozporządzeń, nawet jeśli inni tego nie robią”.
W świetle powszechnego lekceważenia wprowadzonych przez rząd zaleceń frajerzy noszący maseczki, przestrzegający dystansu społecznego i nałogowo myjący ręce musieli istotnie czuć się niekomfortowo. A gdy 18 września, tuż przed wielkimi świętami żydowskimi: Nowym Rokiem, Jom Kipur, Sukot – rząd przywrócił zniesiony w maju pełny lockdown, frajerzy, jak to frajerzy, nie mieli nawet satysfakcji, że mieli rację.
W ostatnim dniu września w 9-milionowym kraju było ponad 65 tys. rozpoznanych przypadków koronawirusa, z których ponad półtora tysiąca już zakończyło się śmiertelnie. Lepiej było nawet na liczącym 3 mln mieszkańców Zachodnim Brzegu: ponad 10 tys. przypadków i 315 zgonów. Premier Beniamin Netanjahu zapowiada, że tym razem może to potrwać dłużej niż miesiąc. Tymczasem podczas pierwszego lockdownu Izrael powszechnie chwalono za znakomite poradzenie sobie z epidemią. Co więc się stało?
Maseczki do szuflady
W kwietniu Izrael zareagował szybko i konsekwentnie. Rząd zamknął szkoły, miejsca kultu, plaże, większość zakładów pracy oraz centra handlowe. Obywatele musieli siedzieć w domu – mogli poruszać się co najwyżej 100 m od swoich mieszkań i wychodzić tylko w konkretnym celu. Ograniczono też zgromadzenia, w tym polityczne. Władze zdecydowały się na masowe testy, by ustalić i izolować zarażonych.
Kierownictwo polityczne nie tylko posłusznie realizowało polecenia medycznych ekspertów, ale także samo się do nich stosowało. Wyjaśniało i przekonywało również obywateli, że tak trzeba. W efekcie epidemia została opanowana szybko i przy niewielkiej liczbie zgonów.