Z okazji 75. rocznicy powstania partii komunistycznej wnuk jej założyciela Kim Dzong Un przeprowadził największą w dziejach Korei Północnej defiladę wojskową. Pokazał przy okazji nowy i największy jak dotąd międzykontynentalny pocisk balistyczny Hwasong-16 oraz szereg nowoczesnego wyposażenia, na które musiały pójść miliardy. Przygotowania trwały przynajmniej od pół roku, jeszcze bardziej tajemnicze niż dotychczas. Przebieg defilady znamy jedynie z retransmisji telewizyjnej, bo na miejscu nie było żadnych nieproszonych świadków i nie wiadomo, dlaczego defilada odbyła się nocą – „tuż przed świtem”, według południowokoreańskich źródeł.
Takie wojskowe imprezy mają tu wielowątkowe przesłanie, szczegółowo teraz analizowane przez ekspertów. Na odległość, bo kraj dziś jest jeszcze bardziej niedostępny niż w przeszłości. Od stycznia zamknięte są granice, bardzo ograniczono też wymianę międzykoreańską, a dostawy z Chin, głównego partnera handlowego, zmalały o 70 proc. Sporo było spekulacji na temat stanu zdrowia Kima, który potrafił znikać na długo. Nie ma też dokładnej wiedzy o sytuacji epidemicznej: oficjalnie kraj nie ma ani jednego przypadku koronawirusa, ale rodzaj lockdownu, który tu od miesięcy obowiązuje, świadczyłby o powadze sytuacji. Pierwszy sygnał z defilady był więc na potrzeby wewnętrzne: Wielki Przywódca ma się świetnie, a kraj jeszcze lepiej, kwitnie i rośnie w siłę; kto miał uwierzyć, ten uwierzył. Z kolei fakt, że Kim pokazał groźne rakiety, które mogą dolecieć do Ameryki, ale ich nie odpalił, nie przeprowadził prób, interpretowany jest przez analityków jako wyciągnięcie ręki w potrzebie i zaproszenie do zerwanych rozmów. A więc ten pokaz siły jest w istocie dowodem słabości i narastającego kryzysu. Dosyć to karkołomne i pokrętne, ale w państwie Kima nic nie jest proste.