Meksyk kobietobójca, México feminicida – takie hasło, wymalowane na narodowej fladze, zdobi od dwóch miesięcy kamienicę w centrum stolicy, w której mieści się Narodowa Komisja Praw Człowieka. Od września budynek okupowany jest przez kilkadziesiąt feministek, w większości w czarnych kominiarkach. Wysprejowały wnętrza antypatriarchalnymi hasłami, przemalowały na różowo portrety byłych prezydentów, stworzyły azyl dla kobiet i dziewczynek uciekających przed przemocą.
Prezydent Meksyku Andrés Manuel López Obrador nazywa je wandalkami i prowokatorkami. Burmistrzyni miasta Meksyk Claudia Scheinbaum twierdzi, że są sponsorowane przez wrogą rządowi firmę. Odpowiadają: nie opuścimy budynku, dopóki państwo nie zajmie się wreszcie przemocą wobec kobiet.
Zaczęło się od Marceli Alemán, matki zgwałconej dziewczynki, walczącej o ukaranie sprawców, która przykuła się do stołu w jednej z sal. Miała dość biurokracji i niesprawiedliwości. Dwa dni później dołączyła do niej grupa kilkudziesięciu kobiet – aktywistek, anarchistek, matek zamordowanych kobiet albo zgwałconych dziewczynek, żon uciekających przed mężami – które straciły wiarę w meksykańskie państwo.
Była wśród nich Yesenia Zamudio, matka 19-letniej Marichuy Jaimes, która stała się symbolem walki o sprawiedliwość dla ofiar feminicidios, kobietobójstw, jak oficjalnie nazywa się w meksykańskim kodeksie karnym zbrodnie na kobietach motywowane mizoginią. Miliony ludzi udostępniły nagranie, na którym krzyczy: „Zanim zamordowali moją córkę, zamordowali wiele innych kobiet. Co wtedy robiłyśmy? Siedziałyśmy w domu, płakałyśmy i szyłyśmy. To się skończyło, panowie. Przerwałyśmy milczenie!”.
Maria Jesús, Marichuy – jak mówili na nią bliscy – studentka pierwszego roku inżynierii, zginęła cztery lata temu.