Populistyczny prezydent Tanzanii John Pombe Magufuli stanął w jednym szeregu koronanegacjonistów z Trumpem i Bolsonaro. Ale w przeciwieństwie do prezydenta USA nie musiał kłopotać się o drugą kadencję. Właśnie ogłoszono, że uzyskał 84 proc. głosów, a w równoległych wyborach parlamentarnych jego Partia Rewolucji (CCM, która rządzi od ponad półwiecza) zdobyła 98 proc. miejsc. Z daleka pachnie to szwindlem, takiego zdania jest też jego główny konkurent Tundu Lissu, który w 2017 r. ledwie przeżył zamach (z rąk nieznanych sprawców). A na autonomicznym Zanzibarze, główny rywal CCM, który teraz krytykował fałszerstwa, zostawał zatrzymany.
Kiedy mało znany Magufuli wygrał wybory w 2015 r., niosła go fala nadziei. Obiecał rozprawić się z korupcją, lenistwem urzędników i sobkostwem wielkich koncernów wydobywczych. Słowa dotrzymał w wielkim stylu, często na żywo w telewizji. Łajał, zwalniał, zrywał umowy dotyczące eksploatacji minerałów. Zamiast hucznego święta narodowego ogłosił dzień sprzątania kraju, ruszyły wielkie inwestycje energetyczne i drogowe, a wzrost PKB nie spadał poniżej 6 proc. Prezydent inwestował też w narodową dumę, przekonywał, że nikt nie powinien Tanzańczyków pouczać, ani podsuwać obcych wzorów, sam prawie nie ruszał się z kraju. To jego obcy stawiali za wzór, mówiło się, że całej Afryce przydałaby się taka „magufulikacja”, a z powodu skuteczności nazwano go Buldożerem.
Ale okazało się też, że Buldożer nie lubi krytyki. Zlikwidował transmisję obrad parlamentu, tępił dziennikarzy i zamykał gazety (miejscowe media spadły w rankingu wolności o 56 miejsc), wprowadził zakaz podważania oficjalnej statystyki, a wreszcie zabronił zgromadzeń. Walczył też np. z muzyką rap i ciążami uczennic. Zagrożenie covidem od początku bagatelizował, wyśmiewał noszenie maseczek i ogłosił, że przeprowadzono testy owocom i zwierzętom i wyszło, że też są zakażone.