Dwumilionowa Macedonia ma pecha albo wyjątkowo niejednoznaczną historię. Przez 27 lat Grecja blokowała jej drogę do UE i NATO, domagając się zmiany nazwy, bo Macedonia istnieje już po greckiej stronie. Skopje wreszcie uległo temu dość absurdalnemu szantażowi i zmieniło nazwę państwa na Macedonię Północną. Co pozwoliło jej szybko zakończyć rozmowy z NATO i w marcu została trzydziestym członkiem Sojuszu. Gorzej z Unią; rozpoczęcie rozmów akcesyjnych – jeden z celów niemieckiej prezydencji – zostało właśnie zablokowane przez Bułgarię. Rozmowy zaczną się tylko z Albanią, której nikt nie rzuca kłód pod nogi.
Generalnie chodzi o to, że Bułgarzy uważają Macedończyków za Bułgarów, a język macedoński za bułgarski dialekt. Utrzymują, że powojenne utworzenie republiki macedońskiej w ramach Jugosławii było aktem sztucznym. A z kolei niepodległa Macedonia, która w 1991 r. wyłoniła się z Jugosławii, fałszuje swoją historię, zbyt słabo uwzględniając bułgarskie korzenie i dziedzictwo. Konkretnie nie zgadzają się np., aby w oficjalnych unijnych dokumentach znajdowała się fraza „język macedoński”, a jedynie „język urzędowy Macedonii Północnej”. I domagają się, żeby Macedonia poprawiła napisy na pomnikach wspominające o „bułgarskiej okupacji”. Wspólnej komisji historyków szło już nieźle, ale potknęła się na osobie Goce Dełczewa, bohatera narodowego poległego w walce z Osmanami. Ba, ale którego narodu? Oba go czczą.
Cała operacja z wetem została zorganizowana na potrzeby wewnętrzne (na początku przyszłego roku są wybory). Premier Borisow jest rekordowo niepopularny, dodatkowo ma za koalicjanta nacjonalistycznych Zjednoczonych Patriotów, którzy dokładają do pieca. Opozycja też podkręca, utrzymując, że odpuszczenie Macedończykom byłoby zdradą narodową.