W Wenezueli w dramatycznej sytuacji gospodarczej obóz rządzący Nicolasa Maduro zdobył ok. 68 proc. głosów w wyborach parlamentarnych. Nigdy nie wiadomo, co by było gdyby – wiadomo jednak, że maduryści nie mieli z kim przegrać: opozycja ogłosiła bojkot wyborów. Latem, gdy ważyły się losy nowej komisji wyborczej, Sąd Najwyższy, korzystając z kruczków proceduralnych, powołał komisję złożoną z prawników z obozu władzy. Opozycja zareagowała wycofaniem się z list. Jeszcze za rządów Hugo Cháveza bojkotowała wybory, gdy wiedziała, że nie będzie w stanie ich wygrać. Przez kilkanaście lat Chávez był nie do pokonania. Zwycięstwo zapewniały mu masy biednych, które obdarowywał programami socjalnymi. Opozycyjni publicyści oskarżali swoich przedstawicieli, że oddają polityczną rozgrywkę bez walki. Skutkiem tamtych lat było postanowienie wśród opozycyjnych liderów: nigdy więcej bojkotu.
Zasada ta przyniosła owoce po śmierci Cháveza. W 2015 r. oponenci pokonali w wyborach do kongresu obóz jego następcy, Maduro. Maduro jednak zneutralizował kongres, zwołując wybory do nowego zgromadzenia konstytucyjnego. Doszło do sytuacji współistnienia dwóch parlamentów. Potem Wenezuela miała też dwóch prezydentów – obok Maduro, samozwańca Juana Guaido z opozycji. Jednak kłótliwość tej ostatniej, błędy w rodzaju aliansów z Donaldem Trumpem, który groził zbrojną interwencją, doprowadziły do utraty prestiżu i poparcia. Słabość opozycji w zderzeniu z mającym wciąż pewne społeczne zaplecze, a przede wszystkim aparat państwowy, prezydentem doprowadziły do rozprzestrzeniania się nowego, prócz szalejącego covidu, społecznego wirusa – pasywności i beznadziei. Rezultatem jest ponowne oddanie wyborczej rozgrywki walkowerem. Bez przedstawicieli w kongresie opozycja wystawiła się na ogromne ryzyko – w przypadku represji nie będzie komu stawiać niewygodnych pytań i nagłaśniać łamania zasad praworządności i praw człowieka.