Negros tu Moria był w Ghanie tylko raz. I czuł się dziwnie. Poznał paru wujków ze strony ojca, parę ciotek ze strony matki. Poudawał, że rozumie, co do niego mówią. I wrócił do Aten, w których spędził prawie całe swoje 30-letnie życie. Jego rodzice już na zawsze będą imigrantami z Ghany, którzy przyjechali do Grecji za lepszym życiem. Ale on sam uważa się za Greka. Na prawosławnym chrzcie dostał imię Spiros, skończył greckie szkoły, po grecku mówi, myśli i rapuje. I to jak!
Dziennikarze muzyczni rozpływają się nad jego talentem, nad językową maestrią, nazywają objawieniem. Grecka młodzież tłumnie wali na jego koncerty. Nikt przed nim nie pożenił hip-hopu z tradycyjnym rebetiko – muzyką sprzed stu lat tworzoną przez przybyszów z Azji Mniejszej, biedaków, narkomanów, wykolejeńców; dziś uznawaną za arcygrecką. Spiros dokładnie przestudiował slang dawnych muzykantów, wkłada ich niegdysiejsze neologizmy do swoich piosenek i ma satysfakcję, kiedy jego greccy biali koledzy proszą o egzegezę.
Spotykamy się w ateńskiej kawiarni późnym latem – gdyby czasy były normalne, Negros tu Moria grałby koncert za koncertem, ale nie może z powodu pandemii. Pytam o przydomek. – Theodoros Kolokotronis, o którym usłyszałem na lekcjach historii, był moim superbohaterem. Odważny i uparty motherfucker, jeden z liderów powstania. Piękny człowiek! Gdy wybuchła rewolucja w 1821 r., miał już 50 lat, ludzie nazywali go starcem z Peloponezu – Jeros tu Moria (dawna nazwa tego półwyspu). Ja po prostu zamieniłem starca na czarnucha.
O rewolucji, która doprowadziła do powstania nowożytnej Grecji, raper wie więcej niż przeciętni Grecy. Zna daty, bitwy, rozróżnia stronnictwa, naczytał się książek – na niedawne wakacje zabrał ze sobą wspomnienia Kolokotronisa.