Blokada kont Donalda Trumpa przez internetowe serwisy społecznościowe, od Facebooka po Snapchat, to wyraz bezprecedensowej jednomyślności operatorów tych sieci. Restrykcje dotknęły także niektóre osoby i organizacje powiązane z Trumpem lub nakręcające dezinformację i spiralę nienawiści, której efektem były tragiczne zamieszki w Waszyngtonie zwieńczone okupacją Kapitolu i śmiercią pięciu osób.
Część komentatorów odetchnęła z ulgą, że kończący urzędowanie prezydent USA w końcu został pozbawiony dostępu do najniebezpieczniejszego narzędzia współczesnej polityki. Wielu z nich podkreśla, że władcy internetu otrzeźwieli zbyt późno, przez lata przedkładając zyski nad jakość debaty publicznej. Przecież wydarzenia 6 stycznia na Kapitolu to prosta konsekwencja tego wszystkiego, co Donald Trump pokazał już podczas kampanii w 2016 r.
Wtedy też, przy okazji wyborów w USA i kampanii w sprawie brexitu w Wielkiej Brytanii, ujawniło się oblicze internetu jako przestrzeni celowych działań dezinformacyjnych i propagandowych podejmowanych nie tylko przez polityczne sztaby, ale także służby państw. Oxford Internet Institute (OII) pokazuje, że agresorem jest nie tylko Rosja – praktyka „cyfrowej propagandy” szybko rozszerza się i stosuje ją dziś 81 państw (na liście jest też Polska).
Facebook, Twitter i inne serwisy każdego roku usuwają dziesiątki tysięcy kont pracujących na rzecz „przemysłu” cyfrowej propagandy i dezinformacji. W tym kontekście działalność konkretnych osób, jak Donald Trump, porusza spektakularnością, ale nie jest istotą problemu. Badacze komunikacji społecznej są bowiem zgodni, że Trump i jemu podobni nawet pozbawieni dostępu do serwisów społecznościowych dotrą ze swym toksycznym komunikatem do odbiorców dzięki pomocy mediów.