Nowa premierka Estonii Kaja Kallas odebrała nominację z rąk prezydentki Kersti Kaljulaid, obie przecierały szlak na te najwyższe funkcje, tworząc teraz historyczny precedens. 43-letnia Kallas, prawniczka, samotna matka, która do pracy nadal jeździ rowerem, stanęła na czele koalicyjnego rządu liberalnej Partii Reform (którą zakładał jej ojciec Slim Kallas, też swego czasu premier, a później wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, dziadek z kolei był jedną z kluczowych postaci przy narodzinach niepodległej Estonii przed stu laty) oraz Partii Centrum. Kobiety objęły w nim resorty finansów, sprawiedliwości, spraw zagranicznych, kultury i edukacji. Jako pierwsza z gratulacjami pospieszyła premierka Finlandii Sanna Marin, barwna i ciągle najmłodsza postać na tym stanowisku w Europie. W sąsiedniej Litwie od listopada 2020 r. rządzi Ingrida Simonite, a w całym nordyckim kręgu kobiety u władzy stanowią większość. Dziekanką tego korpusu, z racji stażu to już jej druga kadencja, jest premierka Norwegii Erna Solberg, Danią kieruje Mette Frederiksen, a Islandią inna barwna postać, feministka i ekolożka Katrin Jakobsdottir. Tylko Szwecja, skądinąd prekursorka równych praw, nie miała jeszcze pani premier, za to kobiety stoją na czele pięciu z ośmiu partii w parlamencie.
Wraz z pandemią mnożą się opinie, że kobiety u władzy lepiej sobie radzą z covidem: sprawniej podejmują decyzje, mają więcej empatii i lepiej komunikują emocje. Przywoływana jest tu rzecz jasna kanclerz Angela Merkel, a także jej koleżanki z Nowej Zelandii i Tajwanu. W sumie na świecie jest ich dziś ledwie dwudziestka. Według instytutu EIGE, badającego równość płci, w Europie na stanowiskach ministerialnych jest 32 proc. kobiet, stanowią 30 proc. w parlamentach, w tym 41 proc. w Parlamencie Europejskim i 46 proc.