Rok temu, podczas karnawałowego pochodu w Düsseldorfie, na jednej z dowcipnych, paradnych platform piękny „wirus karnawału” pożerał ze smakiem mniej urodziwego wirusa Covid-19. Minął rok i role się odwróciły: Covid okazał się niestrawny i teraz bez żenady konsumuje karnawał.
Raz w roku mieszkańcy Niemiec, głównie południowych i zachodnich, zwłaszcza nad Renem, przełamują swoją naturę i zapominają o codziennej dyscyplinie, zwierzchnikach, porządku, regulaminach, a później (po drinkach) nawet o policji. I wypuszczają z siebie diabła. Tak było przez całe lata, aż do dzisiaj. I żadne maski na twarzach ani społeczny dystans tu nie pomogą. W tym roku karnawał spędzą z diabłem we własnych czterech ścianach.
Wielu zdeklarowanych pasjonatów karnawału liczyło po cichu, że wirus zrobi może wyjątek i odpłynie na kilka dni w nieznane. Albo władze przymkną trochę oko i zezwolą na skromne karnawałowe szaleństwa „przy zachowaniu sanitarnych reguł”, ale nic z tego. Żadnych wyjątków. „Kolońska dusza tęskni za kawałkiem normalności, ale ochrona zdrowia ma absolutny priorytet” – ogłosił z ciężkim sercem po spotkaniu z landowym rządem prezydent nadreńskiego Komitetu Karnawałowego Christoph Kuckelkorn.
No i teraz Kuckelkorn martwi się, czy „kölsche Jecken”, kolońskie błazny, mimo wszystko nie złamią zakazów. Chodzi tylko o jeden sezon, pociesza, i apeluje: kto kocha karnawał, ten zostaje w domu. Karnawał w domu? W Kolonii?
W domu zostanie, chcąc nie chcąc, Arno Giese, urodzony podczas wojny w Pile, wtedy jeszcze Schneidemühl, Niemiec z polskim sercem, kolończyk z woli historii i dziś po latach znów „na starych śmieciach”. W normalnych czasach wsiadłby do samochodu i wypił nad Renem niejednego kölscha, a tak będzie śpiewać i kołysać się z żoną Basią na kanapie w Pile.