Czwarty w historii Birmy – Mjanmy, jak się ją dziś oficjalnie nazywa – pucz był jednak zaskoczeniem. Chociaż napięcie między cywilnym rządem 75-letniej Aung San Suu Kyi a wszechpotężną armią narastało od jakiegoś czasu, wydawało się, że obie strony się dogadają. Pomruki wojskowych interpretowano jako próbę poprawy pozycji negocjacyjnej. Kto przeprowadza zamach stanu, ogłaszając to na konferencji prasowej? W birmańskiej wersji „wejdą, nie wejdą?” stawiano na to drugie. A jednak weszli, 1 lutego.
Generałom za pretekst posłużyły rzekome fałszerstwa wyborcze podczas listopadowych wyborów, zakończonych miażdżącym zwycięstwem partii Suu Kyi nad polityczną przybudówką armii. Niepoparte żadnymi dowodami zarzuty były absurdalne: wolne, uczciwe, z rekordową frekwencją wybory były świętem birmańskiej demokracji. Rząd Suu Kyi z początku wyśmiał oskarżenia. Miał rację, ale to generałowie mają czołgi.
Przed 2011 r. Birmą rządziły nieudolne i okrutne junty wojskowe, które wpędziły w nędzę ten ongiś potężny, strategicznie położony, pełen surowców kraj. Od lat 80. z generałami walczyła Aung San Suu Kyi, pokojowa noblistka, birmańska krzyżówka Gandhiego, Mandeli i – co zauważono poniewczasie – Makiawela. Dla władzy poświęciła życie rodzinne, przyjaciół i 15 lat wolności, stając się postacią niewątpliwie tragiczną. Kochana przez społeczeństwo i wspierana przez Zachód, wytrwała 23 lata w nierównej walce.
Efektem był pat. Przez dwie dekady wspierający Suu Kyi Zachód nakładał na Birmę sankcje, które niczego nie dały, bo generałów broniły Chiny – za cenę wręcz neokolonialnego wyzysku. Mijały kolejne lata, a eksploatowana Birma stała w miejscu: zamiast być liderem regionu, na co ma potencjał, staczała się do roli pariasa.
Na warunkach generałów
To błędne koło nagle przerwali sami generałowie, rozpoczynając eksperyment pt.