Najnowszy kryzys rządowy wywołał były premier Matteo Renzi. Od 2010 r. nazywany też „złomiarzem”, bo wtedy obiecał wysłać na emeryturę ówczesnych podstarzałych liderów partyjnych. Jednak i sam Renzi szczyt kariery politycznej ma już za sobą. Gdy więc jako lider niewielkiej partyjki Żywa Italia ogłosił wycofanie się z koalicji rządzącej, opinia publiczna dość zgodnie okrzyknęła go politycznym terrorystą i narcyzem, który dla niespełnionej ambicji podkłada bombę pod państwo.
Logiczną konsekwencją utraty przez premiera Giuseppe Contego poparcia większości parlamentarnej wydawało się bowiem albo desperackie klecenie przypadkowej koalicji opartej na głosach politycznego planktonu – gotowego na wszystko, byle tylko uniknąć utraty diet i przywilejów, albo przyspieszone wybory i zwycięstwo populistycznej prawicy, z Matteo Salvinim na czele.
Cała ta typowa dla włoskiej polityki makiaweliczna rozgrywka opisywana była też jako wyjątkowo gorsząca w kontekście bezprecedensowego w realiach powojennych kryzysu społecznego i gospodarczego, jaki nawiedził Włochy w pandemii (w 2020 r. PKB spadło o 8,8 proc.). Giełdy zareagowały nerwowo, poszybowały w górę koszty obsługi włoskiego zadłużenia. A świat rozumiał coraz mniej po tym, jak premier Conte – uzyskawszy z trudem wotum zaufania w obu izbach – ostatecznie podał się do dymisji.
Wówczas prezydent Sergio Mattarella, do niedawna wyśmiewany w kabaretach jako pozbawiony charyzmy nudziarz, teraz zaś opiewany jako odpowiedzialny mąż stanu, wydobył z rękawa prawdziwego asa, wzywając na Kwirynał „profesora Mario Draghiego”.
Rozdzierająca dotąd szaty prasa z miejsca uderzyła w zupełnie inne tony. „Draghi, i to natychmiast!”, „Nareszcie!” – krzyczały pierwsze strony najważniejszych włoskich gazet.