Wśród dziesiątek decyzji podjętych na początku prezydentury znalazła się i ta: Joe Biden wycofał tzw. politykę Mexico City. Przewiduje ona, że amerykańskie fundusze pomocowe kierowane za granicę nie mogą wspierać instytucji, które dokonują aborcji, zachęcają do jej stosowania czy nawet o niej informują. Taką zasadę, dotyczącą wszystkich instytucji federalnych, ustanowił w 1984 r. Ronald Reagan. Kolejni demokratyczni prezydenci (Clinton, Obama) natychmiast ją zawieszali, a republikańscy (Bush, Trump) – przywracali. Donald Trump zrobił to już w trzecim dniu urzędowania, i jeszcze zaostrzył kryteria: zasada Mexico City dotyczyła także zagranicznych organizacji pozarządowych, które wspierały centra planowania rodziny (co zwłaszcza w Afryce było bolesnym ciosem finansowym).
Teraz prezydent Biden nawiązał do tradycji – i przekreślił tamte rozporządzenia Trumpa, a także zapowiedział wycofanie USA z podpisanej w zeszłym roku Deklaracji Konsensu Genewskiego (GCD), która m.in. podważa prawo do aborcji jako chronione prawo człowieka. Powstała ona z inicjatywy amerykańskiej, wspartej przez Brazylię, Egipt, Indonezję, Ugandę i Węgry, i została przyjęta przez 34 państwa, w tym Polskę. Trudniej będzie zmienić antyaborcyjne decyzje administracji poprzedniego prezydenta dotyczące krajowych programów planowania rodziny, np. Title X., skierowane do osób o niskich dochodach. W tej sprawie wypowie się Sąd Najwyższy. Nominaci Trumpa – jak powołana tuż przed wyborami ultrakonserwatywna sędzia Amy Coney Barrett – zasadniczo zmienili jego oblicze. Zachowawczy sędziowie mają tu teraz większość 6 do 3. Co mogłoby mieć istotny wpływ – gdyby powstał taki spór – na samą kwestię legalności aborcji, uznanej historyczną decyzją Sądu Najwyższego w 1973 r. w sprawie Roe v.