Klan Landsbergisów
Dziedziczna arogancja, czyli fenomen litewskiego klanu Landsbergisów
„Prędzej piekło zamarznie” – tak szef litewskiego MSZ Gabrielius Landsbergis skomentował wniosek Białorusi o wydanie Swiatłany Cichanouskiej, która schroniła się na Litwie. Sprawa liderki białoruskiej opozycji i kryzys reżimu Aleksandra Łukaszenki dość niespodziewanie postawiły Litwę oraz samego Landsbergisa w centrum poważnej rozgrywki.
Ale to nie pierwsze zaskoczenie w przypadku tego młodego polityka. Po wyborach z zeszłej jesieni Landsbergis powinien był zostać premierem, stoi w końcu na czele największej partii z trzech współtworzących rząd. Z tym że jego potencjał polityczny ulokowany jest nie tyle w osobistych zdolnościach przywódczych, co w mocy nazwiska.
Rodacy wciąż patrzą na niego przez pryzmat dziadka Vytautasa Landsbergisa, architekta niepodległości, założyciela i patriarchę ugrupowania konserwatystów. Ci ostatni kochają Vytautasa do tego stopnia, że gdy kilka lat temu wybierali nowego przewodniczącego, postawili na czele Związku Ojczyzny nieopierzonego wnuka z legendarnym nazwiskiem.
Dziedziczna arogancja
Przywództwo młodego Landsbergisa miało być częścią planu ratunkowego partii. Dla krajowej polityki 38-letni dziś Gabrielius porzucił mandat europosła, ale pod jego wodzą nie od razu udało się wygrzebać z opozycji. Brak znaczących sukcesów w wyborach 2016 r. zrzucono na karb generalnego braku wyczucia – „odziedziczonej po dziadku arogancji”, powiedzieliby krytycy konserwatystów – oraz m.in. pretensji pod adresem rodaków, których nowy przewodniczący miał za „wieśniaków głosujących na populistów”. A to właśnie oni – centrolewicowy Związek Chłopów i Zielonych – byli wówczas u władzy. Zresztą wygrali po kampanii, w której straszyli przed dojściem do władzy „klanu Landsbergisów”.