Armia przez ostatnie dwa miesiące zabiła już ponad 500 cywilów, w tym kobiety i dzieci. Żołnierze bombardują wioski, palą żywcem demonstrantów i profanują ciała zabitych. Ostrzelali nawet porodówkę.
Brutalność Tatmadaw, jak po birmańsku nazywa się armia, ma cel polityczny: zastraszyć społeczeństwo. Zmusić ludzi do porzucenia marzeń o wskrzeszeniu demokratycznego rządu pokojowej noblistki Aung San Suu Kyi, obalonego w wyniku zamachu stanu 1 lutego 2021 r. Przeprowadzając go, generałowie liczyli na korektę kursu: powrót do „zdyscyplinowanej demokracji” (to nazwa własna systemu politycznego Birmy lub Mjanmy, jak kraj chcą nazywać wojskowi), czyli do sytuacji sprzed 2016 r., w której rządziła partyjna przybudówka armii przy zachowaniu demokratycznej fasady. Popularna Suu Kyi, wygrywając dwa razy z rzędu wybory (2015, 2020) i zakulisowo odcinając wojskowych od stanowisk i przywilejów, zaburzyła ten układ.
Wojsko z pewnością brało pod uwagę groźbę protestów – ale nie aż takich. W szczytowym momencie 22 lutego – data wybrana z powodu pięciu dwójek w dacie (22.02.2021, Birmańczycy kochają numerologię) – na ulice wyszło łącznie ponad milion osób. Ta „wiosenna rewolucja” połączyła w sprzeciwie wobec armii całe społeczeństwo, od Birmańczyków z wielkich miast, przez prowincję, na etnicznych pograniczach skończywszy.
W protestach przoduje pokolenie Z, wychowane w ostatniej dekadzie półdemokracji, reintegracji ze światem i rewolucji cyfrowej. Świetnie znające współczesne realia, które potrafią się w nich poruszać, kreatywne. To duża zmiana: ongiś hermetyczne, niepojmujące świata społeczeństwo, operujące kodami czytelnymi tylko w birmańskim kontekście, dziś jest w stanie mówić o swojej potrzebie wolności językiem uniwersalnie zrozumiałym.