Nad liczącą 56 tys. mieszkańców Grenlandią powiały silne geopolityczne wiatry. Nie tak dawno chciał ją kupić dla Ameryki Donald Trump, a teraz w przyspieszonych lokalnych wyborach parlamentarnych – należąca do Danii Grenlandia ma szeroką autonomię – mieszkańcy opowiedzieli się przeciw budowie chińskiej kopalni. Pod takimi hasłami, głównie natury ekologicznej, zwyciężyła opozycyjna lewicowa partia Inuit Ataqatigiit, Wspólnota, i już zapowiedziała wstrzymanie prac. Projekt wydobycia uranu i licznych tu złóż metali ziem rzadkich w Kuannersuit, na południu wyspy, firmują Australijczycy, ale głównym udziałowcem Greenland Minerals okazał się chiński konglomerat państwowy Shenge. Chińczycy od paru lat uważnie przyglądają się Grenlandii. A Pekin praktycznie zmonopolizował rynek metali ziem rzadkich, niezbędnych w rozmaitej elektronice, od telefonów komórkowych po samoloty naddźwiękowe, ze wszystkimi tego niepokojącymi strategicznymi konsekwencjami. Nic dziwnego, że grenlandzkie wybory śledziło tak wiele rozmaitych służb.
Z kolei budowa kopalni i związane z wydobyciem profity były o tyle newralgiczne, że przybliżałyby wyspę do niepodległości. Dotychczas żyła z połowu ryb i z duńskich subsydiów. Większość mieszkańców jest nawet za zacieśnieniem relacji z Kopenhagą, ale w ramach niepodległości. Teraz się ona oddaliła. Jest jeszcze jeden oczywisty powód powszechnego zainteresowania Grenlandią: topnienie pokrywy lodowej (które w ubiegłym roku przybrało rekordowe rozmiary), podwyższające poziom oceanów. Cofający się lód ujawnia, jakie skarby do wydobycia się pod nim kryją (pokłady wspomnianych rzadkich minerałów są już oceniane jako największe na świecie). Rosnąć więc będzie lokalny nacjonalizm i pokusa, żeby na nich zarobić i wreszcie stanąć na własnych nogach, bez oglądania się na Kopenhagę.