Główny ciężar światowych zmagań z pandemią wzięły teraz na siebie Indie. Liczba zgłaszanych zakażeń przekroczyła tu rekordowe 350 tys. dziennie – i ponad 3 tys. zmarłych (na 1,4 mld ludności). Ale nawet te dane nie oddają grozy sytuacji. Jeszcze w grudniu duże badania przesiewowe w całym kraju wykryły, że 21 proc. populacji ma przeciwciała, a więc przeszło chorobę, podczas gdy według zgłoszeń miało zachorować tylko 1 proc. Hindusów. Te dysproporcje potwierdzają inne analizy: liczba zakażeń jest nawet 30 razy większa niż w statystykach.
Niestety podobnie jest z ofiarami śmiertelnymi; ich liczbę trzeba raczej mnożyć przez 20. Odnotowywani są ci, którzy umierają w szpitalach, zatłoczonych tak, że nierzadko łóżko dzieli dwóch pacjentów. Większość umiera w domu, bo przepustką do usług medycznych jest test, a system się zapchał, na wyniki czeka się kilka dni. Media społecznościowe pełne są bezradnych błagań o pomoc: żeby załatwić testy, karetkę, szpital, remdesivir, tlen czy choćby samą butlę. Powstał gigantyczny czarny rynek. Poszczególne stany oskarżają się o kradzież zapasów tlenu i porywanie ciężarówek, a 11 stanów (na 26), gdzie rządzi opozycja, ma pretensje do stolicy, że rozdziela tlen po uważaniu, więcej swoim, i że brakuje koordynacji, bo walka z covidem została zdecentralizowana.
Jak to się stało, że liczba zachorowań od końca marca nagle zaczęła się piąć pionowo w górę? Chyba za gładko przeszła pierwsza fala. Indie wcześnie i bardzo brutalnie wprowadziły lockdown, po wrześniowym szczycie zakażeń stosunkowo szybko przyszło wypłaszczenie krzywych – i odtrąbiono sukces. Premier Modi, sprawny populistyczny orator, wziął ten triumf na siebie, umieścił w narodowej hinduistycznej obudowie i ogłosił wielkie otwarcie. Po fatalnych dla całej gospodarki miesiącach odmrażanie przyjęto z entuzjazmem.