Joe Biden – jako pierwszy prezydent w historii USA – użył słowa na „l” w odniesieniu do masowego mordu na być może nawet 1,5 mln Ormian, którego dopuściło się upadające Imperium Osmańskie. Turecki internet zawrzał, ale władze z prezydentem włącznie cały tydzień zwlekały z oficjalną reakcją. W końcu Recep Tayyip Erdoğan oświadczył, że twierdzenia Bidena są „bezpodstawne, niesprawiedliwe i po prostu nieprawdziwe”. Polecił też prezydentowi spojrzeć w lustro i przypomnieć sobie los rdzennych mieszkańców Ameryki.
Turcja ma alergię na to słowo. Lata 1915–23, gdy doszło do ludobójstwa Ormian, są też okresem formacyjnym dla współczesnej Turcji. I każda reinterpretacja tego okresu – szczególnie pochodząca z ust obcokrajowca – przywołuje u wielu Turków tzw. syndrom z Sèvres, czyli przekonanie, że zachodnie mocarstwa wciąż spiskują przeciwko Turcji. W tym przypadku: że uznanie ludobójstwa na Ormianach może pociągnąć za sobą nieokreślone roszczenia ze strony potomków ofiar, z terytorialnymi włącznie. Biorąc to wszystko pod uwagę, reakcja Ankary na słowa Bidena była jednak umiarkowana. Turcja potrzebuje dziś amerykańskiego wsparcia, bo coraz bardziej czuje się zagrożona przez Rosję i Chiny – nie chce więc pogarszać i tak już złych relacji. Jednocześnie wycofująca się z Bliskiego Wschodu Ameryka potrzebuje Turcji jako stabilizatora w regionie. Biden próbuje odciąć się od swojego poprzednika i stawia na wartości w polityce zagranicznej. Ale jednocześnie słowa o ludobójstwie formułował tak, aby nie wskazać współczesnej Turcji jako winowajczyni. Ankara chyba wychwyciła ten niuans.