Chińskie władze zwlekały z ogłoszeniem wyników przeprowadzonego w listopadzie i grudniu spisu powszechnego. Spisywano się z użyciem najnowszych technologii, także zdalnie, więc wcześniej obiecano Chińczykom, że już na początku kwietnia dowiedzą się, ilu ich jest. W zachodnich mediach pojawiły się sugestie – dementowane bez podania szczegółów przez chiński GUS – że prawdopodobnie pierwszy raz od maoistowskich katastrof z przełomu lat 50. i 60., w tym wielkiego głodu, populacja ChRL się skurczyła (według danych z 2019 r. liczyła 1,398 mld). Miałaby to być konsekwencja malejącej liczby narodzin, które topnieją na przekór stopniowemu łagodzeniu niesławnej polityki jednego dziecka.
Niezależnie od dokładanych liczb wniosek ze spisu prawdopodobnie popłynie taki, że chiński kryzys demograficzny jest głębszy, niż przewidywano, a jego tempo wyższe. Rzecz leży w kwestiach godnościowych, bo lada chwila, prognozy mówią o 2027, bardziej ludne staną się Indie, którym brakuje raptem kilkudziesięciu milionów osób do prześcignięcia Państwa Środka. Jest i niebagatelny wymiar praktyczny. Chińczycy się starzeją, żyją dłużej, zmniejsza się liczba osób pracujących, rośnie rzesza emerytów, co brzmi jak przepis na kłopoty systemu zabezpieczenia społecznego. Stąd spisowemu opóźnieniu towarzyszą zapowiedzi rządu o koniecznej reformie systemu emerytur i niezadowolenie obywateli. Najstarsi pracownicy czują się oszukani, najmłodsi obawiają się trudności w znalezieniu zajęcia, skoro starsi nie będą zwalniać miejsc.
Chińczycy osiągają status emerytalny bardzo wcześnie, pracownice fizyczne już w wieku 50. lat, zatrudnione w biurach, mając 55 lat, mężczyźni z reguły w dniu 60. urodzin. Te limity uchowały się od połowy zeszłego wieku, gdy przewidywana długość życia mieszkańca ChRL nie dobiegała pięćdziesiątki.