Jak ponad rok temu panicznie wykupowano papier toaletowy, tak teraz rzucono się, by kupować nieruchomości. Podobne obserwacje, tą podzielił się z telewizją CNN pewien brytyjski pośrednik, mają handlujący domami i mieszkaniami na wszystkich kontynentach. Ceny metrów kwadratowych idą mocno w górę, np. w 37 państwach OECD w rok o prawie 7 proc., czyli najszybciej od dwóch dekad. W Wielkiej Brytanii krążą sensacyjne opowieści o klientach skłonnych zapłacić równowartość kilkudziesięciu tysięcy złotych za samą możliwość obejrzenia nieruchomości.
Rynek wrze przez pandemię i doświadczenia tkwienia w lockdownach. Coraz więcej osób ma dość klitek i sądząc po liczbie transakcji oraz błyskawicznym tempie znikania nawet średnio atrakcyjnych ofert, zniecierpliwienie to podzielane jest od Filipin po Peru. Dzieje się tak mimo największej od dawna recesji. Przy czym pompowanie cen jeszcze trochę potrwa, skoro niemal wszędzie bardzo łatwo o tani kredyt, na najbliższy czas przepowiadana jest prosperity, a tzw. inwestorzy instytucjonalni czekają na luzowanie restrykcji, by teraz kupować za chomikowaną wcześniej miesiącami gotówkę. Niektóre rządy, w tym Chin i Nowej Zelandii, są do tego stopnia zaniepokojone groźbą pęknięcia bańki, że ratunek widzą w administracyjnym ograniczaniu koniunktury.
Ostatni rok zmienił perspektywę patrzenia na dotychczasowy styl mieszkania. Najzamożniejsi chyba nie wierzą w powrót intensywnej pracy biurowej, skoro zwiewają na wieś lub przedmieścia. M.in. w Londynie i Paryżu już kształtuje się nowy model: coś dużego za miastem lub pod nim, najlepiej godzinę jazdy pociągiem do śródmieścia, i jakieś niewielkie mieszkanie w centrum, do tego ewentualnie wakacyjny dom w Portugalii lub Hiszpanii. Z kolei wśród mniej zamożnej większości zapanowała – to też doświadczenie globalnie zbiorowe – moda na samodzielne remonty, często wymuszone koniecznością aranżowania przestrzeni i krojenia jej na potrzeby domowych klas szkolnych i biur.