Pierwszym większym obszarem wolnym od kolczastych stworzeń ma być 2 tys. ha w górach Wyspy Południowej, zwalczanie zacznie się wkrótce i potrwa rok. To pilotaż organizowany przez miejscową fundację chroniącą środowisko, która ma chrapkę na rychłe oczyszczenie w sumie 300 tys. ha. Nie słychać ani społecznego oburzenia, ani apeli o litość. Przeciwnie, jeże zwalczane są powszechnie, w handlu są pułapki mordujące złapanych, a internet oferuje zdalne szkolenia. Retoryka jest wojenna, taktykę walki szkicują naukowcy, w nastroju pospolitego ruszenia organizują się grupy sąsiedzkie, które nie dają się nabrać na widok sympatycznego pyszczka.
Jeże sprowadzali osadnicy z Wielkiej Brytanii, by wzbogacić krajobraz, zwłaszcza przydomowe ogrody, o dobrze znane brytyjskie akcenty. Udało się do tego stopnia, że w Nowej Zelandii jest dziś więcej jeży niż w całym Zjednoczonym Królestwie (tamtejsza populacja, jak w całej Europie Zachodniej, bardzo słabuje). Sęk w tym, że nowozelandzka fauna, wcześniej wolna od lądowych ssaków, nie jest ewolucyjnie przygotowana na starcie z maszyną do zabijania jaszczurek, owadów i sprawnego zbierania jaj lęgnących się na ziemi ptaków. Jeże mordowane są w ramach szerszej kampanii. Nowa Zelandia do połowy wieku zamierza wybić wszystkie dziko żyjące ssaki z importu – na liście są także myszy, szczury, króliki, oposy, gronostaje, łasice i wałęsające się koty.
Wyrok na jeże zapadł, choć pojawił się ciekawie brzmiący pomysł, by zasiliły pogrążoną w tarapatach populację w starym kraju. Problem tkwi tylko w kosztach i bezpieczeństwie operacji. Statek z dziesiątkami tysięcy jeży pod pokładem byłby tykającą bombą biologiczną, która mogłaby zostać zdetonowana w razie uderzenia o brzeg gdzieś w Azji lub Afryce.