„Trzeba to przerwać – wezwał w sobotę Nadaw Argaman. – Taki (agresywny – przyp. red.) dyskurs może być odebrany przez pewne grupy i osoby jako wezwanie do przemocy i prowadzić do zagrożenia życia”. W ten sposób szef Szin Bet, izraelskiej agencji bezpieczeństwa wewnętrznego, która bardzo rzadko ingeruje w bieżącą politykę, wezwał Benjamina Netanjahu do opamiętania się. Premier Izraela, sprawujący tę funkcję nieprzerwanie od 12 lat, grzmiał w ostatnich dniach m.in. o „największym fałszerstwie wyborczym” w historii Izraela, wzywając swoich zwolenników, aby uniemożliwili jego odwołanie.
Tak Netanjahu zareagował na umowę koalicyjną ośmiu partii zjednoczonych tylko w jednym celu – aby obalić jego rząd. W skład koalicji wchodzą trzy ugrupowania skrajnie prawicowe, dwa centrowe, dwa lewicowe i – pierwszy raz w historii Izraela – partia palestyńska. W umowie koalicyjnej zapisano, że przez dwa pierwsze lata kadencji nowego Knesetu premierem będzie Naftali Bennett, szef skrajnie prawicowej Jaminy. Później to stanowisko przejmie Jair Lapid z centrowej partii Jesz Atid.
Nic nie jest jednak jeszcze przesądzone: w 120-osobowym Knesecie potrzebne jest teraz 61 „szabli”, a szacunki nie są pewne. Ludzie związani z Netanjahu od kilku dni wydzwaniają więc do parlamentarzystów Jaminy, prosząc i strasząc, że koalicja z Arabami będzie zdradą narodu. Podobnych argumentów – tylko nieco brutalniej – używają zwolennicy premiera, demonstrując pod domami posłów. O tej właśnie atmosferze mówi szef Szin Bet. Ale Netanjahu jest zdeterminowany, gdyż grozi mu utrata nie tylko stanowiska, ale również wolności, bo przed oskarżeniami o korupcję broni go już tylko immunitet. Głosowanie w sprawie nowej koalicji miało się odbyć w środę, czyli w dniu, w którym ukazuje się ten numer POLITYKI, lub w poniedziałek, 14 czerwca.