Włos w Peru to 44 tys. i ciut. O tyle głosów Pedro Castillo wygrał wybory prezydenckie. Rywalka, Keiko Fujimori, próbowała – wzorem Donalda Trumpa – podważyć wynik, twierdząc, że w odległych wsiach doszło do oszustw, ale na minach i krzykach się skończyło. Ostateczny werdykt należy do trybunału wyborczego. Mało prawdopodobne, by uznał protesty przegranej.
Zwycięstwo Castillo to triumf lewicy przez dziesięciolecia niezdolnej do zdobycia władzy. Zwycięzca ma przed sobą nie lada wyzwanie. Bo prócz zarządzania państwem, w czym nie ma doświadczenia, musi uspokajać przeciwników wewnętrznych, jak i rynki finansowe oraz zagranicznych inwestorów. Stowarzysznie byłych wojskowych wzywa armię do zamachu stanu przeciwko „komuniście”. Mario Vargas Llosa, słynny pisarz noblista, przestrzega, że w ciągu kilku lat pod nowymi rządami Peru stanie się drugą Wenezuelą. Castillo, istotnie, ma na koncie wypowiedzi sympatyzujące z rewolucją boliwariańską nieżyjącego już Hugo Cháveza.
Doradca ekonomiczny prezydenta in spe uspokaja jednak inwestorów i rynki finansowe.
51-letni Castillo jest człowiekiem ze społecznych nizin – za to geograficznie z wysoka: pochodzi z Andów. Droga do szkoły zajmowała mu dwie godziny w jedną stronę. Nie miał wiele czasu na naukę, bo musiał też pracować w polu, nosić wodę i drewno na opał, gotować. Zdołał jednak zaoszczędzić na studia i ukończył pedagogikę i psychologię nauczania na uniwersytecie w Trujillo. Został nauczycielem, ostatnio także liderem związku nauczycieli, który prowadził strajk płacowy.
Castillo zdobył poparcie, obiecując reformy systemu edukacji, służby zdrowia, emerytur, jak i pilnowanie interesów kraju wobec międzynarodowych firm eksploatujących surowce kopalne (m.in. złoto, srebro, cynę, miedź).