Litwa wprowadziła stan wyjątkowy, chce sprawniej zatrzymywać imigrantów, którzy w tempie dziesięciokrotnie wyższym niż w zeszłym roku przechodzą przez zieloną granicę z Białorusi. Litewskiej minister spraw wewnętrznych Agnė Bilotaitė napływ po 100–150 osób dziennie przypomina wojnę hybrydową, jaką białoruski uzurpator Aleksandr Łukaszenka próbuje prowadzić z sąsiadem z północy, gdzie azyl znalazła antyłukaszenkowska opozycja.
Nie ma wątpliwości, że przerzut obywateli m.in. z Afganistanu, Iraku, Iranu, Kamerunu i Syrii organizowany jest przez urzędników i pograniczników. Nie może być inaczej, skoro granica z Litwą była dotąd pilnowana bardzo starannie. Reżim zawsze miał obsesję na punkcie bezpieczeństwa, teraz dodatkowo chroni elektrownię jądrową zbudowaną dopiero co pod przygranicznym Ostrowcem. Znane są m.in. stawki (tysiąc euro od osoby), wiadomo też, które biuro podróży od tygodni pośredniczy w sprowadzaniu chętnych na przylot do Mińska.
Proceder zapowiadał sam Łukaszenka, jeszcze w maju ostrzegł, że przestanie ochraniać Europę przed zalewem imigrantów. Wygląda na to, że zapatrzył się na prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana, który przepuszcza migrantów na terytorium Unii Europejskiej, ilekroć ta ma do niego pretensje o niecywilizowane standardy rządzenia. Jednak Białoruś to nie Turcja, Łukaszenka nie dysponuje takimi nadwyżkami zdesperowanych cudzoziemców i znacznie trudniej przychodzi mu odwet za sankcje, międzynarodową anatemę oraz zewnętrzne wsparcie dla opozycji. Dlatego szuka zemsty także innymi sposobami. Stara się udowodnić, że jest przywódcą, którego ignorować nie można; nie da się go też obalić bez konsekwencji. Tyle teoria, bo praktyka wypada co najmniej dziwacznie.
Wykrywał już spiski na swoje życie, a teraz jego służby specjalne udaremniły próbę uprowadzania jednego z propagandystów reżimowej telewizji.