Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Gazela szybsza od słoni

Royal Ségolène

Ségolène Royal Ségolène Royal Jastrow
Jeśli zostanie prezydentem – to w jakiejś mierze jako pogrobowa córka Mitterranda. Ale to jej oko i gust przesądzą o przyszłym pokoleniu francuskiej elity władzy.

Dzieciństwo i młodość Ségolène Royal odzwierciedlają burzliwe losy francuskiego imperium. Urodziła się w 1953 r. w Dakarze, stolicy dzisiejszego Senegalu, a dawniej głównego miasta Francuskiej Afryki Zachodniej. Dorastała w innej części świata – na Martynice, wyspie na francuskich Antylach, wreszcie na francuskiej prowincji, w wiosce. Powie potem: „To było zarówno otwarcie na szeroki świat, jak i na wiejskość, połączenie lokalnego z globalnym”, ale przecież nie z własnego wyboru. Ojciec Jacques Royal był oficerem armii francuskiej i zmieniał garnizony na rozkaz. Wiele rzeczy robiono w tej rodzinie na rozkaz: chłopcom obcinano włosy na wojskowego jeża, dziewczynki obowiązkowo chodziły na lekcje religii, muzyki i szycia, tak jak ich matka. Kazano im pielić ogród. Było ich ośmioro, pięciu chłopców i trzy dziewczyny. Pułkownik miał kiedyś powiedzieć: „Mam pięcioro dzieci i trzy córki”. W niedzielę do kościoła chodzono gęsiego, według rangi i starszeństwa: najpierw pułkownik, potem matka, a za nimi dzieci od najstarszego do najmłodszego. Ojciec był bardzo katolicki, wszystkie dziewczynki chrzczono podwójnym imieniem, pierwsze tak jak Matka Boża: Marie, a więc Marie-Odette, Marie-Nicole, potem chłopak: Gérard, potem Marie-Ségolène i czterech pozostałych braci.

Z wojskowego drylu brało się też spartańskie wychowanie: ojciec nie włączał ogrzewania w pokoju ani nie pozwalał myć się w ciepłej wodzie. Przed posiłkami – modlitwa. Chłopcy – bez prawa do deserów. Jednak dom, w którym mieszkali, był przestronny, trzypiętrowy, powodziło się im dobrze – jako pierwsi w lotaryńskiej wiosce Chamagne mieli telewizor i pralkę automatyczną. Rodzina, choć wielodzietna, nie była biedna, może dlatego, że na pół ziemiańska, na pół wojskowa.

Reklama