Choć od początku roku zdobywali kolejne regiony Afganistanu, duże miasta były poza zasięgiem talibów. To właśnie wokół miast rząd w Kabulu koncentrował siły, by przetrwać ofensywę rebeliantów, rozochoconych wycofaniem się Amerykanów. W ostatnią niedzielę strategia ta się posypała, kiedy talibowie zajęli stolice aż czterech prowincji: Nimruzu, Dżawzdżanu, Tacharu i Kunduzu. Utrata tego ostatniego jest szczególnie dotkliwa: od 2015 r. talibowie zdobyli to 400-tys. miasto już trzy razy. Odbijano je przy pomocy amerykańskich komandosów i lotnictwa. Teraz Afgańczycy muszą zrobić to samodzielnie.
Zwycięstwa talibów coraz mocniej doskwierają Joe Bidenowi. Uzasadniając decyzję o opuszczeniu Afganistanu, prezydent USA zapewniał, że proces pokojowy będzie trwał, a afgańskie wojska dostaną wsparcie. Ale Afganistan pogrąża się w chaosie: armia jest w rozsypce, naprędce zwoływane są lokalne milicje, które przysięgają walkę o miasta do końca i donoszą jedzenie żołnierzom, ale ich rola militarna jest znikoma.
Amerykanie zachęcają Afgańczyków do oporu. Jednocześnie sekretarz stanu Antony Blinken ogłosił w mimowolnie groteskowym tweecie, że USA ewakuują Afgańczyków, którzy „pomagali nam tworzyć lepszą przyszłość Afganistanu”. W niedzielę ambasada USA w Kabulu wezwała pracujących tu Amerykanów do opuszczenia kraju. Grupa byłych amerykańskich ambasadorów w Afganistanie wzywa z kolei do dalszego wsparcia lotniczego armii rządowej. Ostrzegają, że wycofanie jest zbyt pospieszne, a zwycięstwo talibów zdestabilizuje cały region. Według nich upadek Kabulu wyśle też fatalny sygnał państwom z amerykańskimi gwarancjami bezpieczeństwa. „Jeśli teraz zawiedziemy Afgańczyków, to kto nam uwierzy?” – napisali ambasadorowie.