Ktoś kiedyś powiedział, że jest jak abstrakcyjny obraz: każdy widzi w nim to, co chce. Od paru miesięcy prezydent Andrés Manuel López Obrador, w skrócie nazywany AMLO, jest w centrum uwagi. Tak w rodzinnym Meksyku, jak i za granicą: bliższą – USA, Kuba oraz dalszą – Hiszpania. Ostatnio – w związku ze sporami o obchodzoną właśnie 500. rocznicę podboju imperium Azteków przez Hiszpanię. Uważa, że kraj-spadkobierca kolonizatorów powinien przeprosić za okrucieństwa konkwisty, o czym napisał w liście do króla Hiszpanii. Dwie trzecie obywateli Meksyku sądzi jednak, że chodzi w istocie o zasłonięcie za pomocą przeszłości współczesnych porażek.
Gdy trzy lata temu walczył o prezydenturę, głosił „politykę miłości”. Do literek AMLO dołożył jeszcze dwie: „V” i „O”. AMLOVE. Skuteczne okazały się również inne jego słowa: „Po pierwsze, biedni”. Od zawsze jest na lewicy jako rzecznik ubogiej większości Meksykanów. Przeciwnicy nazwali go swego czasu – ironicznie – Mesjaszem tropików, strasząc w ten sposób wyborców, że jeśli wygra, zrobi z Meksyku drugą Wenezuelę. Czasem potrafi być złośliwy i dowcipny zarazem. W czasie telewizyjnej debaty rywal ze skorumpowanej prawicy podszedł do niego, wykonując prowokacyjne gesty. W odpowiedzi AMLO włożył rękę do kieszeni i rzekł: „Muszę chyba uważać na portfel”. Gdy Donald Trump mówił o Meksykanach przybywających do USA, że to źli ludzie, gwałciciele i handlarze narkotyków, AMLO powiedział ostro, że prezydent USA mówi o nich w taki sposób, w jaki Hitler mówił o Żydach.
Rzadko podnosi głos. Mówi niespiesznie, ma wyczucie pauzy. Wypowiada się prosto – tak, by każdy, niezależnie od wykształcenia, mógł go zrozumieć. Zdarza mu się posłużyć rymowankami i archaicznymi zdaniami niczym z Biblii.