Pierwszy esemes przyszedł w czwartek: „Tracimy zmysły ze strachu”. Nadany z jeszcze wolnego Kabulu. Kolejne: „Pomóż mojej rodzinie, taliban chodzi po domach”, „potrzebuję wizy”, przychodziły już ze stolicy Afganistanu zajmowanej przez rebeliantów. Adresowane do Polaków, z którymi autorzy wiadomości współpracowali siedem lat temu.
15 sierpnia, kiedy wojsko polskie celebrowało święto w kraju, w Afganistanie ludzie gromadzili się pod bramami lotniska. Podobno Amerykanie zaczęli wywozić swoich. I Brytyjczycy. A później przyszło zdjęcie kołującego po pasie rządowego czeskiego Airbusa. Kanada zapowiedziała przyjęcie 20 tys. uchodźców. A Polacy? Polska wciąż milczała, a wojskowi prywatnie przypominali, że wycofujący się kontyngent wojskowy już ewakuował tłumaczy z Ghazni. Ale nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego nie pomyślano o dawnych pracownikach ambasady RP, pracownikach Polskiej Akcji Humanitarnej albo tych Afgańczykach, którzy już wyjechali z Ghazni do Kabulu. „Rozpierzchli się”, mówi premier.
W stolicy nie groziło im niebezpieczeństwo jeszcze do 14 sierpnia. Wejście talibów do miasta, haniebna ucieczka prezydenta z kraju i implozja demokratycznego Afganistanu zmieniła sytuację. Szok kabulczyków był ogromny. Kto mógł, rzucał dom i dobytek – i ruszał w kierunku lotniska. Z piątką dzieci. Ze starym ojcem i matką. Rodzice z bratem żołnierza, któremu wcześniej udało się uciec z Afganistanu. Samotna działaczka praw kobiet bała się wyjść z domu, obok zamordowano urzędnika magistratu. Więc została, płacząc. Trochę cwaniaków, szukających łatwiejszej ucieczki za chlebem. I znów telefony: „Przylecisz?”. Wymijająca odpowiedź: „Niczego ci nie obiecuję, ale idź na lotnisko”. Na posterunek Abbey Gate, bramę na teren kontrolowany przez Amerykanów.