Eldorado słynące z fiordów, lasów, lodowców, czystego powietrza i wody z kranu, która smakuje jak ze źródła – oto Norwegia, kraj wysokiej świadomości ekologicznej, przodujący w zielonych rozwiązaniach. Ale to również jeden z czołowych na świecie producentów ropy naftowej. A mimo to kojarzymy Norwegię z ochroną środowiska i jakże modnym zrównoważonym rozwojem. Czy to zasługa świadomej polityki marketingowej? Zielona ściema bogatego państwa, które aż 19 proc. przychodów czerpie z wydobycia ropy i jej eksportu?
W nadchodzący weekend Norwegowie będą wybierać nowy parlament. Tradycyjne siły polityczne od lat kultywują tę zieloną hipokryzję i zapewniają swoich wyborców, że ich sumienia mogą spać spokojnie. Ale ten konsens zaczyna pękać, na norweskiej scenie politycznej coraz większą rolę odgrywają ugrupowania, które chcą zerwać z dotychczasowym modelem gospodarczym opartym na zyskach z ropy. Tym razem jeszcze nie wygrają, ale może się okazać, że bez tych „rewolucjonistów” w koalicji nie da się już rządzić krajem. Jeśli kiedyś dojdą do władzy, Norwegię rzeczywiście czeka rewolucja.
Nieodłączną cechą niemal wszystkich spotkań towarzyskich w Norwegii – ślubów, chrztów czy urodzin – są dwa elementy: większość gości przyjdzie w strojach ludowych i prędzej czy później ktoś pochwali się, że kupił teslę, co nieuchronnie zapoczątkuje dyskusję o wyższości samochodów elektrycznych i ochronie środowiska.
Norweska klasa średnia jest zamożna, a państwo od lat pomaga obywatelom w kupowaniu samochodów, które nie zanieczyszczają atmosfery. Już w 2013 r. najczęściej sprzedawanym autem w Norwegii była Tesla S. Jej nabywcy otrzymywali od państwa subwencję w wysokości 700 tys. koron (ponad 300 tys. zł). W 2020 r. Norwegia stała się pierwszym na świecie krajem, w którym samochody elektryczne stanowiły ponad połowę kupowanych nowych aut.