Na inaugurację swojego rządu wielu talibskich ministrów wyszło wreszcie z 20-letniego ukrycia. Czaili się w jaskiniach na pakistańsko-afgańskim pograniczu. Podróżowali skrycie przez afgańskie doliny i przełęcze. Gościli przejazdem w wiejskich meczetach Ghazni, Uruzuganu i Helmandu. Szczegóły ich życia i wędrówek znali co najwyżej oficerowie zachodnich wywiadów lub afgańskich służb bezpieczeństwa. Szersza publiczność, jeśliby zechciała przekopać się przez listy sankcji przeciwko terrorystom, znalazłaby najwyżej trudne do wymówienia nazwiska i bardzo krótkie biogramy.
Siradżuddin Hakkani – nagroda za wydanie go to 15 mln dol. od FBI i Departamentu Stanu, współpracownik Al-Kaidy, organizator zamachów samobójczych. Kari Fasih – przemytnik narkotyków, talibski gubernator Kunduzu. Kais Wasiq – więzień Guantanamo, współpracownik Al-Kaidy. Anas Hakkani – organizator kabulskiej sieci zamachowców-samobójców. Hassan Achund – doradca polityczny mułły Omara, legendarnego przywódcy talibów.
Od 11 września ci wymienieni i wielu innych dodało do swoich trudnych dla nas nazwisk nowe tytuły: Achund – premier, Hakkani – minister spraw wewnętrznych, Fasih – szef sztabu armii, Wasiq – szef wywiadu… W mediach afgańskich pełno ich zdjęć i wypowiedzi. Prezentują się na stanowiskach pracy, na wiecach i wśród ludzi. Zapewniają o odzyskanej niepodległości i suwerenności Afganistanu.
To już inny kraj
Wśród nominatów, wyznaczonych przez duchowego przywódcę talibów Hajbatullacha Ahundzadeha, są przeważnie Pasztuni, z wyłączeniem jednego Tadżyka, któremu przypadła gospodarka. Nie ma ani jednego Hazary, przedstawiciela niewielkiej mniejszości szyickiej. Nie ma kogoś, kogo można by uznać za technokratę.
Talibowie zdają się nie zauważać, jak zmienił się Afganistan od ostatniego ich panowania w latach 90.