Wiadomo było, że prezydentowi Bidenowi trudno będzie rządzić w obliczu silnej opozycji Republikanów w Kongresie, gdzie Demokraci mają minimalną przewagę. Liczono jednak, że przeforsuje przynajmniej ustawy budżetowe, uchwalane zwykłą większością głosów. Tymczasem okazało się, że ma największe kłopoty z własną partią, w której lewe skrzydło nie może się dogadać z umiarkowanym centrum. W ubiegłym tygodniu lewicowi Demokraci zablokowali w Izbie Reprezentantów ustawę o naprawie infrastruktury – uchwaloną już w Senacie z poparciem części Partii Republikańskiej – domagając się przegłosowania najpierw ustawy o pomocy dla rodzin i walce ze zmianą klimatu. Na przewidziane w tej ostatniej wydatki 3,5 bln dol. nie godzą się jednak konserwatywni Demokraci z senatorami Manchinem i Sinemą na czele, a ponieważ w Senacie demokratyczna większość wisi na jednym głosie (wiceprezydent Harris), ich sprzeciw wystarcza, by impas trwał.
Biden dawno obiecał postępowcom, że podpisze ustawę o infrastrukturze tylko razem z ustawą o wydatkach socjalnych. Ostatnio próbował przekonać obie strony do kompromisu, ale nic nie wskórał. Umiarkowani czują się zawiedzeni, że silniej nie przycisnął lewicy, ale ta rośnie w siłę i Biden, starając się nie dopuszczać do rozłamu, popiera ich postulaty, do których dawniej nie był przekonany, jak płatne urlopy macierzyńskie czy darmowa nauka w college’ach publicznych.
Problem w tym, że jeśli Kongres nie uchwali w tym roku wspomnianych ustaw, w następnym będzie trudniej, bo to rok wyborczy. A jeśli Biden zostanie z niczym, będzie to katastrofa dla niego i jego partii. Udało mu się na razie przepchać tylko plan pomocy ofiarom pandemii, ale przepadły projekty reformy imigracji, powstrzymania Republikanów przed restrykcjami wyborczymi godzącymi w demokratyczny elektorat i ukrócenia nadużyć policji, a sposób wycofania się z Afganistanu podważył zaufanie do jego kompetencji.