Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zatwierdziła pierwszą szczepionkę przeciw malarii. To przełom, bo działanie preparatu Mosquirix jest wymierzone nie w samego wirusa, a w jednokomórkowego pierwotniaka, który jest jego źródłem. Producent, brytyjski koncern GlaxoSmithKline, pracował nad Mosquirixem od trzech dekad – zmniejsza on prawdopodobieństwo ciężkiego przebiegu choroby u dzieci, choć jego skuteczność gwałtownie spada po pierwszym roku życia pacjenta. No i celuje tylko w zarodźca sierpowatego (Plasmodium falciparum), który odpowiada za rozwój malarii w Afryce Subsaharyjskiej, będzie więc nieskuteczny w innych regionach świata.
Malaria nawet bez szczepionki jest uleczalna, nie stanowi przecież problemu w państwach zamożnych. Tymczasem w krajach biednego Południa od zawsze pozostaje barierą rozwojową: co roku prowadzi do zgonów 400 tys., wymusza też nieobecności w pracy i w szkołach, czym odbiera niektórym państwom aż 5–6 proc. rocznego PKB. Znane sposoby przeciwdziałania wydają się dość banalne, to: moskitiery, repelenty, środki owadobójcze i tabletki profilaktyczne. Ale dla wielu systemów zdrowia wiążą się one z zaporowymi kosztami.
Szczepionka – już stosowana w Ghanie – będzie ważnym uzupełnieniem tego arsenału. I może zachętą, by szukać sposobów na uporanie się z dwudziestką tzw. zaniedbanych chorób tropikalnych, NTD. Wywoływane są przez pierwotniaki, bakterie, wirusy oraz pasożyty, odpowiadają m.in. za śpiączkę afrykańską, dengę, wściekliznę, bąblowicę i słoniowaciznę. NTD występują na obszarze zamieszkanym przez ponad miliard ludzi, ale akurat przez niezamożne społeczeństwa, więc koncerny farmaceutyczne nie widzą tu zysków.