Kandydat Partii Republikańskiej na burmistrza największego miasta USA mieszka w kawalerce na Manhattanie. Razem z żoną i 16 kotami uratowanymi przed eutanazją w schroniskach – wszyscy na 30 m kw. „Nie mamy dla nich dość czasu, dlatego kupujemy im elektroniczne gadżety, za którymi ganiają” – mówi Nancy, żona Curtisa Sliwy. Reporter tabloidu „New York Post” pisze, że w mieszkaniu rozchodził się zaskakująco świeży – biorąc pod uwagę okoliczności – zapach. „Mamy sześć kuwet, a każdą z nich opróżniamy przynajmniej trzy razy dziennie. Oprócz tego palimy świece zapachowe” – wyjaśniała Nancy. Jej mąż zapewnia mnie przez telefon, że zna imiona wszystkich 16 kotów i zaczyna wyliczankę: – Apollo, Atena, Ajaks, Homer...
O ile w szerokim świecie 67-letni Sliwa pozostaje mało znany, o tyle w Nowym Jorku ma status celebryty. Teraz, przed wyborami, które odbędą się 2 listopada, dużo chodzi po ulicach i jeździ metrem. Ludzie go rozpoznają, ponieważ od końca lat 70. chodzi w takim samym czerwonym berecie. Takim samym, ale nie tym samym, bo w międzyczasie Sliwa był 76 razy aresztowany przez policję, kilkukrotnie pobity (raz stracił górną jedynkę), a nawet postrzelony trzykrotnie z bliska – przez zabójcę nasłanego przez mafię.
Żaden beret nie byłby w stanie przetrwać tych wszystkich przygód. Jednakże jego idea jest niezniszczalna, a nawet szerzy się daleko ponad głową jego właściciela. – W Gucci skopiowali mój czerwony beret i kasują po 350 dol. za sztukę. A ja nie mam z tego ani centa! – śmieje się Sliwa.
Jego sympatycy mówią, że jest równie kolorowy i zwariowany jak Nowy Jork. Złośliwcy – że Partia Republikańska ma takiego kandydata, na jakiego sobie zasłużyła.