Boże Narodzenie bez Angeli Merkel w Urzędzie Kanclerskim? Taki scenariusz kreśli Olaf Scholz, kandydat na nowego szefa niemieckiego rządu. To plan realny, jeśli socjaldemokraci (SPD) Scholza – zwycięzcy wrześniowych wyborów do Bundestagu – porozumieją się w sprawie koalicji z Zielonymi i liberałami (FDP). Szanse są duże. Rozmowy sondażowe nie tylko przebiegały w dobrej atmosferze, lecz także zaowocowały dwunastostronicowym dokumentem z pierwszymi konkretnymi ustaleniami.
Obie mniejsze partie zaakceptowały sztandarowy postulat SPD: podwyższenie płacy minimalnej do 12 euro za godzinę. Socjaldemokraci przemycili też do wspólnej deklaracji program budowy mieszkań i obietnicę, że emerytury będą stabilne. Liberałowie również postawili na swoim: bogaci nie zapłacą podatku od majątku, a na niemieckich autostradach nadal nie będzie limitu prędkości. Ukłonem w stronę Zielonych jest cała litania zapewnień o przyspieszeniu transformacji energetycznej. Kluczowa zapowiedź – że „w idealnym przypadku” do 2030 r. uda się przejść na wytwarzanie prądu bez udziału węgla – brzmi jednak mało zobowiązująco.
Odnowie ekologicznej mają towarzyszyć wzmożona cyfryzacja, zmniejszenie biurokracji – ale też obniżenie do 16 lat wieku wyborczego. W polityce zagranicznej nie będzie rewolucji. Wszystkie trzy ugrupowania definiują NATO jako fundament bezpieczeństwa Niemiec; chcą również wzmocnienia Unii Europejskiej. Deklarację, że UE ma bronić swych wartości i praworządności także na własnym podwórku, można odczytać jako aluzję pod adresem Warszawy i Budapesztu. Z drugiej strony przyrzeczenie, że polityka europejska będzie uprawiana „w bliskiej współpracy w ramach Trójkąta Weimarskiego”, to sygnał, że przyszli koalicjanci całkowicie nie spisują Polski na straty.