Międzynarodowy Komitet Olimpijski dokonał zwrotu o 180 stopni w kwestii stosunku do zawodowych sportsmenek borykających się z nadprodukcją testosteronu. Nowe wytyczne oznaczają odejście od praktykowanej dotychczas przez MKOl polityki uwarunkowania udziału w zawodach od poddania się kuracji farmakologicznej mającej na celu stłumienie tego hormonu do poziomu uznawanego za naturalny.
Stanowisko MKOl przyjęto ze zdziwieniem. Wprawdzie niektórzy naukowcy dowodzą, że poziom testosteronu w organizmie nie może być głównym czynnikiem przesądzającym o tym, z jaką płcią mamy do czynienia, ale z drugiej strony wiadomo, że transkobiety są w stosunku do rywalek mieszczących się w hormonalnych normach szybsze i silniejsze. Co daje im przewagę już na starcie, i wpływa na wypaczenie rywalizacji.
Urzędnicy światowego olimpizmu są mistrzami ucieczek od niewygodnych tematów. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku dopuszczenia do rywalizacji na igrzyskach rosyjskich olimpijczyków, teraz również zostawiają kwestię wprowadzenia bardziej szczegółowych rozwiązań władzom poszczególnych światowych federacji. I radzą im, by robiły to, co uważają za właściwe dla dobra ich sportu. Oraz że każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie.
Stanowisko MKOl wprowadza w tę delikatną kwestię jeszcze więcej zamieszania. Wytyczne zaprezentowane przez MKOl są odpowiedzią na specyfikę dzisiejszych czasów, w których wykluczanie pod jakimkolwiek pozorem fatalnie się kojarzy. I może zniechęcić sponsorów. Tymczasem problem niedookreślonej płci sportsmenek jest w rzeczywistości marginalny. Podczas igrzysk w Tokio z powodu przekroczenia ówcześnie obowiązujących limitów testosteronu nie dopuszczono do startu pięciu biegaczek z Afryki.