Czy zgrupowanie rosyjskich wojsk na granicy z Ukrainą to wstęp do inwazji – Kijów ostrzega, że może do niej dojść już w styczniu – czy tylko widowiskowy geopolityczny blef? Rosja wygląda na przygotowaną do wojny, także ideologicznie. Prezydent Władimir Putin wymyślił pretekst, wraca do retoryki o demontażu ZSRR jako największej tragedii ostatnich dziesięcioleci. Twierdzi, że pora ratować siostrzaną Ukrainę, zainfekowaną przez Zachód, objawem tej choroby są ukraińskie starania o zbliżenie z NATO. Rosja tłumaczy, że nie zgodzi się, by natowskie siły stacjonowały blisko Moskwy, ma obowiązek przeciwdziałać. Jako lekarstwo widzi ponowne wchłonięcie Ukrainy do rosyjskiego imperium albo – i do tego potrzebna jest porządna dawka napięcia – przynajmniej skłonienie Stanów Zjednoczonych, by na nowo podzielić Europę i uznać rosyjską strefę wpływów na wschodzie kontynentu.
Atmosferę rewanżu nakręcają wysokie ceny ropy naftowej i gazu ziemnego, sprzedająca je Rosja znów jest przy pieniądzach. Rolę grają osobiste ambicje Putina. W październiku skończy 70 lat, taki jubileusz to dobra okazja, by zacząć myśleć o tym, jak historia zapamięta przywódcę. Wreszcie sprzyja moment dziejowy. Także Chinom zależy na nowym rozdaniu w porządkach międzynarodowych. Zachodowi zabraknie sił, środków, a pewnie i ochoty, by przeciwdziałać, gdyby termin chińskiego ataku na Tajwan – według ChRL coraz bardziej konieczny – zbiegł się z rosyjską operacją na Ukrainie.
Kalkulacje nieobliczalnej Rosji raczej nie uspokajają Aleksandra Łukaszenki. Białoruski uzurpator zależy od rosyjskiego wsparcia, dalej więc będzie zajęty udowadnianiem wielkiemu sponsorowi swojej przydatności i umacnianiem własnego reżimu. Wiosną okaże się, na ile wyczerpał się pomysł ze słaniem cudzoziemców na granice Litwy, Łotwy i Polski.