Jasne jest to, co było widać gołym okiem: wisząca już od jakiegoś czasu nad władzami chmura społecznego niezadowolenia wybuchła w pierwszych dniach stycznia. Bezpośrednim impulsem była podwyżka cen gazu LPG, na które to paliwo Kazachowie w ramach oszczędności masowo przerabiają samochody. Ale społeczna frustracja w zasadzie w nieźle – jak na poradzieckie państwo Azji Środkowej – radzącym sobie Kazachstanie była odczuwalna już od jakiegoś czasu.
Kazachowie, owszem, jeździli po coraz lepszych drogach, ich miasta wyglądały coraz ładniej i żyło się w nich coraz wygodniej. Narzekali jednak na rozpanoszoną w kraju korupcję, na arogancję władzy, na wszędobylskie macki oligarchów, głównie klanu związanego z byłym prezydentem, a raczej – bo tak brzmi jego oficjalny tytuł – Pierwszym Prezydentem Nursułtanem Nazarbajewem.
Nazarbajew, wystylizowany na ojca narodu, odszedł niby ze swojego stanowiska w 2019 r. po wielu dekadach rządów, ale Kazachowie nie uwierzyli w ten manewr. I słusznie: Nazarbajew, budowniczy niepodległego Kazachstanu i miasta Nur-Sułtan, przedziwnej kazachskiej stolicy, wzniesionej w zasadzie od zera wśród pustych stepów, nie zniknął na dobre. Pozostał na tylnym siedzeniu wraz ze swoim groteskowym kultem jednostki i ogromnymi wpływami w biznesie.
Ostre starcia z mundurowymi
Co więcej, podobnie jak w Rosji, zaczął wyczerpywać się niepisany układ, jaki społeczeństwo zawarło z władzą: rząd w jego myśl miał zapewniać obywatelom stabilizację i warunki do bogacenia się, a społeczeństwo miało rządowi nie za bardzo patrzeć na ręce. Nazarbajew przykrywał dodatkowo tę umowę zapożyczoną od dalekowschodnich autokratów narracją mówiącą, że zanim społeczeństwo dojrzeje do prawdziwej demokracji, trzeba je „wychować” i urządzić.