W tym roku wielki sport wiele straci z niewinności i przyzwoitości. Igrzyska zimowej olimpiady w Pekinie (4–20 lutego) i jesienny mundial w Katarze to jedynie kolejne rundy starego procederu. Nie sposób zdecydować, co tu jest bardziej przykre. Czy samo dawanie autokratom imprez, czy może umywanie rąk przez sponsorów, którzy pomagają autokratom przeprowadzić zawody i jeszcze zarobić.
Dokonania Chin Ludowych na polu przestrzegania praw człowieka są znane, z ostatnimi przykładami z wziętego pod but Sinciangu, zamieszkanego przez przeważnie muzułmańskich Ujgurów, oraz stłamszonego Hongkongu, broniącego resztówek demokracji odziedziczonej po statusie brytyjskiej kolonii. Wątpliwości muszą budzić obozy pracy, niemal doskonała cenzura, totalitarne metody inwigilacji obywateli.
Thomas Bach, szef MKOl, Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, przyznającego prawo do organizacji igrzysk i pokazywania ich w telewizji, odpowiada na podobne zarzuty, że komitet polityką się nie interesuje. Podczas samej imprezy ponosi odpowiedzialność jedynie za swoje podwórko, pilnuje atmosfery w wiosce olimpijskiej, na stokach, lodowiskach i torach. Tu liczą się przede wszystkim 3 tys. sportowców, lata ich wyrzeczeń, marzenia o olimpijskim starcie i o wywalczeniu medalu w którejś ze 109 konkurencji. Reszta to chiński problem.
Szczytne idee i rzeczywistość
Wybór dla MKOl zdaje się jasny. Karta olimpijska z jej szczytnymi hasłami ustępuje rzeczywistości i chęci organizacji dochodowych imprez. W przypadku Chin mowa przecież o największym rynku konsumenckim na świecie. Władze twierdzą, że skutkiem igrzysk jest rozbudzenie w Chińczykach drygu do nart i łyżew. Co się więc dziwić, że firmy promujące się przy igrzyskach też nie chcą widzieć całego kontekstu.
Działaczom sportowym, którzy wybierają szefa MKOl, może to się podoba.