Potrzeba było sześciu dni i ośmiu głosowań, aby… nic się nie zmieniło. W sobotę zgromadzenie członków obu izb parlamentu oraz przedstawicieli regionów wybrało na prezydenta Włoch Sergio Mattarellę, czyli dotychczasową głowę państwa, 80-letniego polityka centrolewicy, który przez ostatnie miesiące zarzekał się, że siedem lat i basta – nie chce drugiej kadencji. Co go skłoniło do zmiany decyzji? Zwolennicy twierdzą, że odpowiedzialność za państwo, bo Włochom groził powrót politycznego chaosu.
Zwycięstwo Mattarelli jest zaskoczeniem. Przez ostatnie miesiące popularniejsze były dwa inne scenariusze. Pierwszy: że prezydenturę weźmie, jako ukoronowanie swojej politycznej kariery, 85-letni Silvio Berlusconi. Ten były premier skandalista, którego partia dołuje w sondażach, liczył na łut szczęścia w jednym z pierwszych głosowań, w których poparcie rozkłada się jeszcze na wielu kandydatów. Drugi scenariusz zakładał, że głową państwa zostanie Mario Draghi, premier cudotwórca, były szef Europejskiego Banku Centralnego.
Oba scenariusze mogły się skończyć katastrofą dla kraju: ten pierwszy – wizerunkową, ten drugi – polityczną. Na Draghim, który jest liderem bez politycznego zaplecza, trzyma się skomplikowana koalicja, która dała Włochom już rok względnego spokoju i wydobyła gospodarkę z paraliżu. Gdyby Draghi został prezydentem, na co miał podobno ochotę sfrustrowany tarciami w koalicji, skończyłoby się zapewne przyspieszonymi wyborami, a w sondażach króluje skrajna prawica.
Niewygraną Draghiego przyjęto z ulgą również w kilku europejskich stolicach, przede wszystkim w Paryżu. Prezydent Emmanuel Macron widzi w Draghim jedynego partnera, z którym można reformować Unię Europejską, podczas gdy nowy niemiecki rząd wciąż jeszcze nie okrzepł.