Xiomara Castro, 62-letnia kobieta o postępowych poglądach w maczystowskim, oligarchicznym, skrajnie nierównym i morderczym (dosłownie!) Hondurasie, objęła w miniony weekend urząd prezydenta. W ostatnich latach wieści, jakie docierały z tego zakątka Ameryki Środkowej, dotyczyły zazwyczaj liczby zabójstw. W minionej dekadzie z okładem San Pedro de Sula, jak i stolica kraju Tegucigalpa zajmowały – wymiennie z sąsiednim San Salwadorem – miejsca na niechlubnym podium miast o najwyższym odsetku zabójstw na 100 tys. mieszkańców. Honduras jest też na podium krajów regionu o proporcjonalnie największej liczbie kobietobójstw (feminicidio).
Zwycięstwo wyborcze Castro oznacza przede wszystkim powrót demokracji. W 2009 r. wojskowo-cywilny zamach stanu wywrócił reformatorski rząd Manuela Zelai. Zelaya wzorował się na reformach brazylijskiego trybuna ludu Luli da Silvy. Krytykował też politykę narkotykową USA i wzywał wielkiego sąsiada do legalizacji substancji psychoaktywnych – to rozwiązałoby, jak sądził, dużą część problemów przestępczości w Hondurasie, przez który płynie kokaina z Kolumbii do Stanów.
Miejscowe klany wielkich właścicieli ziemskich, przy politycznym wsparciu USA, odpowiedziały zamachem stanu. Usprawiedliwieniem były oskarżenia pod adresem Zelai o chęć stworzenia „drugiej Wenezueli”. Xiomara Castro jest żoną Zelai (mają czwórkę dzieci), a w ostatnich latach to ona była na pierwszej linii zmagań z dyktaturą i oligarchią. W dniu inauguracji przestrzegała rodaków przed nadmiernymi oczekiwaniami. Stan, w jakim znajduje się Honduras, nazwała „narodową tragedią”. Mieszkańców miast terroryzują gangi pobierające haracze i walczące między sobą o kontrolę nad dzielnicami. Kraj jest potężnie zadłużony, a biedy na co dzień doświadcza trzy czwarte populacji.