Pierwsza tura wyborów prezydenckich we Francji przypominała tę sprzed pięciu lat: na pudle – i to w tej samej kolejności – stanęli Emmanuel Macron, Marine Le Pen i Jean-Luc Mélenchon. Ale to tylko pozory, francuska scena polityczna zmieniła się radykalnie. Wprawdzie pojedynek stoczy znów Macron z Le Pen – w niedzielę, 10 kwietnia dostali odpowiednio 27,6 i 23,4 proc. – ale w wyborach w 2017 r. Macron łatwo wygrał II turę różnicą 30 pkt, bo działała wtedy zasada barrage républicain, tamy republikańskiej. Nie wiadomo, czy ta zapora tym razem też zadziała.
Zasada tamy głosi, że kiedy pozostaje do wyboru dwóch kandydatów, a jeden z nich jest skrajnie prawicowy, to obowiązkiem przyzwoitego francuskiego wyborcy – niezależnie od sympatii politycznych i od tego, na kogo głosował w pierwszej turze – jest wsparcie tego „normalnego”, by postawić tamę, zagrodzić drogę ekstremizmowi.
Tama republikańska zadziałała 20 lat temu, kiedy Jacques Chirac w II turze wygrał z Jean-Marie Le Penem, ojcem Marine, stosunkiem 80 do 20. Pięć lat temu Marine przegrała z Macronem 34 do 66. Teraz, w II turze 24 kwietnia, może być blisko, bo Francja ostro skręciła na prawo, urosły jej ekstremizmy. Poza tym Marine Le Pen zdołała się w kampanii „oddiabolizować”, czyli nadać pozór przyzwoitości. Na dodatek wsparł ją bardziej skrajny Éric Zemmour, który w niedzielę zaliczył spektakularną porażkę (7 proc.).
Do wzniesienia tamy gorąco zaapelowali przegrani – Republikanie (neogaulliści), których kandydatka Valérie Pécresse poległa sromotnie (4,8 proc.), socjaliści, zieloni i – dość nieoczekiwanie ludowy trybun, lewak Jean-Luc Mélenchon (aż 22 proc. i trzecie miejsce), który zaraz po ogłoszeniu wyników I tury trzykrotnie wykrzyczał: „Ani jednego głosu na Marine Le Pen!