Dima wyjechał stąd tuż przed wojną. Już po drugiej stronie linii rozgraniczenia zdążył wysłuchać wystąpienia Władimira Putina. Ten oznajmił, że Rosja uzna niepodległość Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej (DNR i ŁNR). – Znajomi, którzy zostali w Doniecku, nawet się ucieszyli – mówi Dima. – Zawsze to jakaś szansa na przełamanie marazmu. W rozmowach najczęściej padało słowo „nadzieja”.
– I znajomi pobiegli pod pomnik Lenina, żeby odkorkowywać szampana? – pytam.
– Ależ skąd. Na placu byli głównie wojskowi. Od lat w Doniecku mamy godzinę policyjną. W nocy cywile z domów nie wychodzą. Nawet w DNR-owskiej telewizji mieli problem z pokazaniem spontanicznej radości mieszkańców, bo plac był pusty.
– To co robił Donieck wieczorami przez ostatnich osiem lat?
– Ludzie w moim wieku, czyli młodzież licealna, siedzieli w domach. Najczęściej przy komputerach. Trudno było nie myśleć, że młodość, najlepsze lata, przeciekają nam przez palce w tym smutnym miejscu.
Dima wyjechał rychło w czas. Za chwilę do republiki zaczął wjeżdżać rosyjski ciężki sprzęt. Zaś na ulicach Doniecka zaczęły się łapanki. Wojna z Ukrainą wisiała w powietrzu i z Moskwy przyszedł rozkaz: „uzupełnić szeregi armii młodych republik”.
Maria (imię zmienione, ciągle mieszka w Doniecku): – Władze ogłosiły pobór do wojska. Brali, jak leci, wszystkich od 18. do 65. roku życia. Na telefony naszych chłopaków przychodziły esemesy wzywające, by niezwłocznie pojawić się w wojskowej komendzie uzupełnień. Nikt nie chciał iść na wojnę, więc ulice błyskawicznie opustoszały.
Aleksander, hutnik, który za proukraińskie poglądy siedział w DNR-owskim więzieniu, mówi, że Donieck i Ługańsk tego dnia dostały od Kremla rachunek za „lata przyjaźni”.