Wygląda na to, że zdominowany przez konserwatystów amerykański Sąd Najwyższy odbierze kobietom konstytucyjną gwarancję prawa do aborcji zawartą w orzeczeniu z 1973 r., wynikającym z precedensu Roe vs. Wade. Wskazuje na to opinia większości SN przygotowana jako uzasadnienie tej decyzji przez sędziego Samuela Alito. Sąd jeszcze deliberuje w tej sprawie, ale przeważa pogląd, że pięcioro na dziewięcioro sędziów nie ustąpi i uchyli prawie 50-letni precedens. Wcześniejsze ujawnienie przez media jego zamiarów wywołało burzę – w całej Ameryce od tygodnia trwają masowe protesty ruchu Pro Choice.
Unieważnienie Roe vs. Wade spowoduje, że poszczególne stany będą mogły do woli zabraniać aborcji po zapaleniu przez SN zielonego światła. Niektóre z nich przewidują kary więzienia dla kobiet lub lekarzy, chociaż w wielu innych zakazuje się aborcji od 12. lub 15. tygodnia ciąży – jak w zachodniej Europie. W stanach, które są bardziej liberalne, aborcja jest wciąż dozwolona, więc kobiety będą tam mogły jeździć na zabieg. Ruch Pro Life zapowiada jednak, że to dopiero początek. Naciska, by Kongres uchwalił ustawę zabraniającą przerywania ciąży w całym kraju i planuje kampanię na rzecz zakazu antykoncepcji. A liberalna Ameryka obawia się, że ponieważ uzasadnieniem Roe vs. Wade było prawo do prywatności, państwo zechce także ponownie ograniczyć, na przykład, prawa gejów.
Partia Demokratyczna liczy, że antyaborcyjna ofensywa prawicy zmobilizuje jej wyborców przed tegorocznymi wyborami do Kongresu, w których faworytami są Republikanie. Argumentuje się, że w sondażach 60–70 proc. Amerykanów popiera zachowanie Roe vs. Wade. Dla demokratycznego elektoratu ważniejsza jest jednak inflacja, która pogłębia nastroje niezadowolenia z rządzącej partii, natomiast w sprawie przerywania ciąży znaczny jego segment, Afroamerykanie i Latynosi, są bardziej konserwatywni niż liberalni biali wyborcy.