Choć przedwyborcze sondaże wskazywały na możliwe zwycięstwo laburzystów, mało kto dawał im wiarę. Wyniki australijskich wyborów są bowiem jednymi z najtrudniejszych do oszacowania, przede wszystkim ze względu na złożoną ordynację. W elekcji do 151-osobowej Izby Reprezentantów obowiązuje system preferencyjny, w którym na terenie jednomandatowych okręgów głosujący szeregują dostępnych kandydatów od najbardziej do najmniej przez siebie lubianego. Gdy żaden z nich nie otrzyma większości przy pierwszym liczeniu głosów, z puli odpadają głosy oddane na kandydata z najsłabszym wynikiem, które potem dzielone są pomiędzy pozostałych zgodnie z porządkiem wskazanym przez wyborcę. Tak dzieje się, aż któryś z kandydatów przekroczy granicę 50 proc. plus 1 głos w swoim okręgu.
Teoretycznie ma to spowodować, że żaden głos nigdy nie będzie do końca zmarnowany, ma dać wyborcom większe poczucie sprawczości. W praktyce jednak znacznie utrudnia przewidywanie wyniku przed samymi wyborami i wydłuża liczenie głosów.
System ten nie jest też tak demokratyczny, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Jak zauważa prof. Rob Manwaring, politolog z Flinders University, partie świadome wagi nie tylko pierwszego, ale też pozostałych miejsc na listach preferencyjnych, dogadują się między sobą, tworząc nieformalne przedwyborcze koalicje. W czasie kampanii nakłaniają wyborców do głosowania w formie pakietu: jeśli wskażecie jako pierwszy wybór naszą partię, jako drugi umieśćcie naszego partnera (i vice versa). Pełnego wpływu na decyzje elektoratu oczywiście nie mają, ale siła tej sugestii, udowadnia prof. Manwaring, jest w ostatnich latach gigantyczna. Według obliczeń stacji ABC w czasie poprzednich wyborów w 2019 r. aż 82 proc. głosów oddanych pierwotnie na Zielonych przeszło potem na kandydata Partii Pracy – oba ugrupowania zawarły przedwyborczą umowę o wzajemnym transferze poparcia w kolejnych rundach głosowania.