Świat

Wielka zmiana w Australii. Konserwatyści oddają władzę

Anthony Albanese świętuje zwycięstwo w australijskich wyborach swojej Partii Pracy. 21 maja 2021 r. Anthony Albanese świętuje zwycięstwo w australijskich wyborach swojej Partii Pracy. 21 maja 2021 r. Bai Xuefei / Forum
Na Antypodach dojdzie do zmiany władzy – konserwatystom nie udało się obronić parlamentarnej większości. Nowym premierem zostanie Anthony Albanese z Partii Pracy, której zwycięstwo w dużej mierze dały głosy kobiet.

Choć przedwyborcze sondaże wskazywały na możliwe zwycięstwo laburzystów, mało kto dawał im wiarę. Wyniki australijskich wyborów są bowiem jednymi z najtrudniejszych do oszacowania, przede wszystkim ze względu na złożoną ordynację. W elekcji do 151-osobowej Izby Reprezentantów obowiązuje system preferencyjny, w którym na terenie jednomandatowych okręgów głosujący szeregują dostępnych kandydatów od najbardziej do najmniej przez siebie lubianego. Gdy żaden z nich nie otrzyma większości przy pierwszym liczeniu głosów, z puli odpadają głosy oddane na kandydata z najsłabszym wynikiem, które potem dzielone są pomiędzy pozostałych zgodnie z porządkiem wskazanym przez wyborcę. Tak dzieje się, aż któryś z kandydatów przekroczy granicę 50 proc. plus 1 głos w swoim okręgu.

Teoretycznie ma to spowodować, że żaden głos nigdy nie będzie do końca zmarnowany, ma dać wyborcom większe poczucie sprawczości. W praktyce jednak znacznie utrudnia przewidywanie wyniku przed samymi wyborami i wydłuża liczenie głosów.

System ten nie jest też tak demokratyczny, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Jak zauważa prof. Rob Manwaring, politolog z Flinders University, partie świadome wagi nie tylko pierwszego, ale też pozostałych miejsc na listach preferencyjnych, dogadują się między sobą, tworząc nieformalne przedwyborcze koalicje. W czasie kampanii nakłaniają wyborców do głosowania w formie pakietu: jeśli wskażecie jako pierwszy wybór naszą partię, jako drugi umieśćcie naszego partnera (i vice versa). Pełnego wpływu na decyzje elektoratu oczywiście nie mają, ale siła tej sugestii, udowadnia prof. Manwaring, jest w ostatnich latach gigantyczna. Według obliczeń stacji ABC w czasie poprzednich wyborów w 2019 r. aż 82 proc. głosów oddanych pierwotnie na Zielonych przeszło potem na kandydata Partii Pracy – oba ugrupowania zawarły przedwyborczą umowę o wzajemnym transferze poparcia w kolejnych rundach głosowania.

Czytaj także: AUKUS. Silny atomowy sojusz USA, Australii i Wielkiej Brytanii

Premier na urlopie, gdy kraj płonie

Pomimo zakulisowych układów i skomplikowanego pejzażu wyborczego sondaże dawały laburzystom szansę na zwycięstwo – choć niewielkie. Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem była wygrana przy jednoczesnej niezdolności do stworzenia rządu. W tej chwili wydaje się, że to właśnie on się zmaterializuje, chociaż nie będzie aż tak czarny dla Partii Pracy. Wstępne wyniki przewidują 72 mandaty – czyli do samodzielnej większości zabraknie tylko czterech. Tyle partia Anthony’ego Albanese jest wstanie dorzucić od jednego z dwóch możliwych partnerów koalicyjnych: Zielonych lub deputowanych niezależnych. Obie te grupy są zresztą największymi wygranymi sobotnich wyborów. Pierwsi zyskali 1,9 pkt proc. w porównaniu z 2019 r., drudzy – 2,5 pkt proc. Powinno się to przełożyć na odpowiednio trzy mandaty dla Zielonych i nawet 12 dla niezależnych.

W ten sposób po dziewięciu latach kończy się dominacja konserwatystów na australijskiej scenie politycznej. Odchodzący premier Scott Morrison, który był pierwszym od 2007 r. szefem rządu sprawującym władzę przez pełną, trzyletnią kadencję, przegrał przede wszystkim przez błędy wizerunkowe i opieszałość w sprawie walki z katastrofą klimatyczną. W grudniu 2019 r., kiedy przez kraj przelewała się największa w historii, katastrofalna w skutkach fala pożarów, Morrison wyjechał z rodziną na urlop na Hawaje, nie ujawniając tego opinii publicznej. Miał też bardzo zachowawczy stosunek wobec neutralności klimatycznej, niechętnie odchodząc od węgla i paliw kopalnych w gospodarce. Wreszcie był też wyjątkowo niepopularny wśród kobiet. Pogrążały go seksistowskie komentarze, próba zamiecenia pod dywan śledztwa w sprawie gwałtu jednej z pracowniczek Partii Liberalnej na terenie federalnego parlamentu oraz brak jakiegokolwiek zainteresowania prawami kobiet i kwestiami równości płci. Dlatego mandaty ustępującej właśnie tzw. Koalicji – jak w Australii nazywa się blok ugrupowań liberalnych, centroprawicowych i konserwatywnych – często przejęły kobiety debiutantki, startujące jako niezależne. Ich kolorem w kampanii stał się morski (teal), a sobotnie wyniki komentowano grą słów: „morska fala” zmiotła mizoginistyczny rząd prawicy.

Czytaj także: Ocean bardzo niespokojny. Czy powstaną nowe państwa na Pacyfiku?

Stawić czoło Chinom

Nowym premierem Australii zostanie najprawdopodobniej 59-letni Anthony Albanese. Syn Włocha i Australijki, wychowywany był tylko przez matkę, która zaszła w ciążę z żonatym mężczyzną w czasie podróży po Europie. Ojca poznał dopiero jako nastolatek, nigdy nie miał z nim specjalnie bliskich więzi. Skromne dzieciństwo na osiedlu bloków komunalnych miało mocno ukształtować jego późniejsze lewicowe poglądy, chociaż dzisiaj Albanese, jeden z najbardziej doświadczonych polityków na australijskiej scenie, zdecydowanie bliżej ma do politycznego centrum. Jest głośnym adwokatem progresywnych idei światopoglądowych, jak prawa mniejszości seksualnych, ale pozostaje umiarkowany w kwestii podniesienia podatków czy redystrybucji dóbr.

W jego dotychczasowej karierze można też doszukać się sporo sprzeczności. Przez ćwierć wieku jako deputowany do parlamentu (i krótko wicepremier w rządzie Kevina Rudda) głośno krytykował restrykcyjną politykę migracyjną konserwatystów, ale w ostatnich latach poparł rządowe decyzje o nieprzyjmowaniu na terytorium Australii uchodźców, którzy do jej brzegów dobijają na tratwach i pontonach.

Dużo mówi o prawach rdzennych mieszkańców kraju. Już w czasie przemówienia na wieczorze wyborczym laburzystów, zaraz po ogłoszeniu wygranej, obiecał przeprowadzenie w czasie jego kadencji referendum nad utworzeniem ciała doradczego dla parlamentu, którego skład stanowiliby przedstawiciele mniejszości aborygeńskiej i mieszkańców Cieśniny Torresa.

Chce też być – co ważne z globalnego punktu widzenia – nie tylko regionalnym, ale wręcz światowym liderem w walce z katastrofą klimatyczną. To punkt programowy, który chyba najmocniej odróżnia go od poprzednika. Popularny „Albo” zamierza, jak sam mówi, „zakończyć wojny klimatyczne”, czyli trwające od kilkunastu lat spory progresywnych polityków i aktywistów z przemysłem, zwłaszcza wydobywczym. Może mu się to udać, bo przekonał największe branżowe koalicje i organizacje do współpracy przy planie redukcji emisji o 50 proc. do 2030 r. (choć sam mówi, że chciałby ten cel osiągnąć jeszcze szybciej). Zapowiada też zaostrzenie kursu polityki wobec Chin – najważniejszego dla Australii geopolitycznego rywala w regionie. Pekin to nie tylko konkurencja gospodarcza, ale też zagrożenie dla bezpieczeństwa. Na Antypodach nerwowo patrzy się na ekspansję na Morzu Południowochińskim i niedawny bilateralny układ o pomocy wojskowej pomiędzy Chinami a archipelagiem Wysp Samoa. W dodatku relacje pomiędzy oboma krajami są mocno napięte po tym, jak Australia przewodziła globalnym wysiłkom mającym na celu przeprowadzenie śledztwa w sprawie początków pandemii w Wuhanie. Albanese, zadeklarowany zwolennik partnerstwa z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi, będzie więc wobec Chin bardziej konfrontacyjny niż Scott Morrison.

Losy australijskiej polityki warto obserwować też z Polski. Choć kraj ten leży po drugiej stronie planety, jest kluczowy dla przeciwstawienia się niedemokratycznym siłom próbującym przemeblować światowy porządek. Odpowiedź Pekinu na wybór laburzystów wiele powie o realności ekspansywnych planów Chin. Te mogą wywołać efekt domina mający konsekwencje dla Rosji, wojny w Ukrainie, a potem – Polski i Europy. W polityce międzynarodowej nie raz okazywało się, że co fizycznie od nas oddalone, może mieć mimo wszystko ogromne znaczenie.

Czytaj także: Dekolonizacja Pacyfiku trwa. Jest nowe państwo

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną