Ukraina chce się przestawić na europejski rozstaw szyn. Premier Denys Szmyhal na początek zapowiada połączenia w kontynentalnym standardzie z największymi miastami, np. Lwowa z Kijowem, oraz między kluczowymi węzłami komunikacyjnymi. Później „ekspansja europejskiego toru” obejmie resztę kraju. Oczywiście jeśli wojna i finanse pozwolą. Ukrzaliznycia, teraz ratująca uchodźców i słynną salonką wożąca polityków pielgrzymujących do prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, jest bowiem największym pracodawcą w kraju i eksploatuje – po Niemczech i Francji – trzecią sieć kolejową w całości położoną w Europie.
W ukraińskim przypadku szerokość torów to cywilizacyjne wyznanie wiary. Jeździ się tam, jak na terenie całego byłego ZSRR z Litwą, Łotwą i Estonią włącznie, na szynach o rozstawie 1520 mm, zatem zwężenie do 1435 mm byłoby sygnałem jazdy pełną parą na Zachód. Na razie system dopasowany do obsługi transportów na Białoruś i do Rosji sprawia problemy na granicach z Polską, Litwą i Węgrami, gdzie w wagonach trzeba wymieniać wózki jezdne. Operacja trwa dwie–trzy godziny, jest uciążliwa dla pasażerów i znacznie ogranicza przepustowość linii towarowych. W zwykłych czasach można by poczekać, teraz – wobec zamknięcia portów – koleją z zachodu transportowane jest m.in. uzbrojenie i paliwo, w drugą stronę mogłyby jechać zwłaszcza ukraińskie produkty rolne. Wąskie gardła przy wjeździe do Unii sprawiają jednak, że tylko wywiezienie wagonami 22 mln ton zbóż, z reguły eksportowanych morzem, potrwałoby w najlepszym wypadku kilka lat.
Wjazd do kolejowej Europy jest tym trudniejszy, że tych jest kilka. Nawet w Unii nie ma żadnego kolejowego Schengen, administracyjnym torem przeszkód – i to między państwami członkowskimi – pozostaje proces homologacji lokomotyw i wagonów.