Chorwaci już pokazali swoją jednoeurówkę: pozostanie na niej kuna, tak jak w nazwie dotychczasowej waluty wprowadzonej po rozpadzie Jugosławii w 1994 r. Od 5 września, zapowiedział premier Andrej Plenković, wszystkie ceny będą podawane w dwóch wersjach: w kunach i euro. A od 1 stycznia kuny wyjdą z obiegu. Chorwacki parlament przyklepał tę decyzję ogromną większością, sprzyja jej też opinia publiczna, a Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny ogłosiły właśnie, że kraj spełnia wszystkie kryteria konwergencji. Do połowy lipca, po decyzjach Rady i europarlamentu, wszystko powinno być już jasne. W ten sposób w 20. rocznicę wprowadzenia do obiegu euro (od 1999 r. było tylko walutą księgową) eurolandowi przybędzie 20. kraj członkowski. Po dłuższej przerwie: ostatnia była Łotwa (2014) i Litwa (2015).
Czteromilionowa Chorwacja, z PKB na mieszkańca równym 43 proc. średniej Unii (porównywalnym z Polską), ma już spore doświadczenie z euro, praktycznym środkiem płatniczym w turystyce. Liczy, że teraz jeszcze ułatwią się rozliczenia, a jest tu wiele covidowych strat do odrobienia, i ma nadzieję, że łatwiej będzie trzymać w karbach inflację. Na inflacji potknęła się Bułgaria, która starania rozpoczęła razem z Chorwacją, a zdecydowała się opóźnić wejście do eurolandu o rok, ale i to jeszcze nic pewnego. Pozostali z ławki oczekujących: Szwecja, Czechy, Węgry i Polska raczej nie palą się do strefy, Rumunia nie spełnia obecnie ani jednego z czterech kryteriów, a Dania zagwarantowała sobie, że nie ma obowiązku wprowadzania euro.