Główna bohaterka tego netflixowego serialu Birgitte Nyborg – w tej roli doskonała Sidse Babett Knudsen – nie jest już tak jak w pierwszych trzech sezonach panią premier, która próbuje łączyć władzę z byciem żoną i matką. Teraz jest szefową dyplomacji w rządzie innej kobiety – dość bezwzględnej i nieporadnej medialnie. To z kolei niezbyt życzliwy, ale chyba całkiem wierny portret urzędującej aktualnie w realu duńskiej premier Mette Frederiksen.
Sama Nyborg spala się w pracy i trudno już nazwać ją idealistką, choć nie ma w niej cynizmu bohaterów „House of cards”. To niby duńska Claire Underwood, ale w wersji hygge. Jest rozwiedziona (w skandynawskim stylu pozostaje w przyjaźni z byłym mężem) i ma dorosłe dzieci. Ponieważ lubi czasem dostać kwiaty, prenumeruje wysyłkę bukietów do samej siebie. Poza tym przeżywa piekło klimakterium: dręczą ją napady gorąca, nadmierna potliwość i ataki niekontrolowanej złości.
Serial jest opowieścią o świecie, w którym to kobiety dzierżą władzę w polityce i w mediach. Ale Duńczycy słyną z luźnego podejścia do poprawności politycznej, więc i feminizm po duńsku jest inny. W szwedzkich recenzjach „Rządu” pojawia się np. zarzut, że pokazywanie, jak hormony sabotują pracę polityczki, utrwala uprzedzenia.
Na pewno siłą „Rządu” jest nie tylko polityka, ale także wątki obyczajowe z serii „prywatne jest polityczne” – część z nich bardzo skandynawska. Trudno sobie wyobrazić polski serial, w którym dziennikarka głównego kanału telewizji, w szczycie największej od lat afery politycznej, mówi swojej szefowej, że wychodzi wcześniej z pracy, bo ma rozmowę z nauczycielem dziecka. A na gwałtowne protesty odpowiada, że dziecko jest ważniejsze od przyszłości rządu.