Osławiony żółwik Joe Bidena z władcą Arabii Saudyjskiej, księciem Mohamedem bin Salmanem, zwanym MBS, zdominował relacje z bliskowschodniej podróży prezydenta USA, który zapowiadał, że będzie go traktował jak „pariasa” za zabójstwo opozycyjnego dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego. Ważniejsze jednak, czy efekty wizyty Bidena w Dżeddzie i w Izraelu zrekompensowały piarowe straty ze spotkania z MBS, które mogło być nieuniknioną ceną poprawy stosunków z kluczowym sojusznikiem na Bliskim Wschodzie. Celem podróży było umocnienie obecności Ameryki w regionie, z którego chcą ją wyprzeć Rosja i Chiny. A doraźnie – przekonanie Arabii Saudyjskiej do zwiększenia produkcji ropy, co obniżyłoby jej cenę, a więc pomogłoby w walce z inflacją, a także z Putinem, który dzięki dochodom z ropy finansuje wojnę z Ukrainą.
Wizyta w Izraelu miała zapewnić jego rząd, że może na Bidena liczyć, gdyż nie jest on imitacją Obamy i nie będzie naciskał na ustępstwa wobec Palestyńczyków. Jak Trump przed nim, zaoferował pieniądze, ale nie potępił okupacji Zachodniego Brzegu i nie otworzył zamkniętego przez Trumpa konsulatu USA we wschodniej Jerozolimie. I zadeklarował, że Ameryka użyje siły – choć tylko „w ostateczności” – by nie dopuścić do uzbrojenia Iranu w broń atomową.
W Dżeddzie Biden obwieścił, że Saudyjczycy zezwolą na loty izraelskich samolotów nad swym terytorium, co ma być krokiem do normalizacji stosunków między obu państwami i nastąpiło już między Izraelem a paroma innymi krajami arabskimi. Jako sukcesy wizyty wymienia się też obietnicę MBS przedłużenia rozejmu w Jemenie oraz zapowiedziane inwestycje amerykańskie w Arabii Saudyjskiej. Co do zwiększenia produkcji ropy nie usłyszeliśmy konkretów, tylko informacje, że rozmowy będą trwały.