Kryzys w 22-mln Sri Lance nie skończy się szybko. Jest najgłębszy od uzyskania niepodległości i na horyzoncie nie widać nikogo, kto potrafiłby naprawić upadłe państwo i podnieść z ruin gospodarkę. Na 20 lipca zaplanowano głosowanie w parlamencie i wybór nowego prezydenta. Dotychczasowy – Gotabaya Rajapaksa – pod naporem protestów uciekł do Singapuru, skąd przysłał mail z rezygnacją. Szanse na zostanie jego następcą ma mieć premier Ranil Wickremesinghe, ale ulica też go nie znosi, manifestanci dopiero co spalili mu dom. Obwiniają szefa rządu o sprzyjanie rodzinie Rajapaksów, która przez dwie dekady dominowała w polityce. Do obecnych trudności doprowadziła jej chciwość i nieudolność oraz rykoszety niekorzystnych globalnych trendów.
Według Światowego Programu Żywnościowego ONZ 90 proc. lankijskich rodzin rezygnuje z części posiłków. Brakuje lekarstw, nie ma gazu do gotowania i paliwa na stacjach. Rezerwy się rozeszły, miejscowa rupia znacznie straciła na wartości. Przez pandemię zmalały dochody z turystyki, a absurdalny eksperyment z zakazem importu nawozów – jako próba oszczędzania walut – doprowadził do zapaści rolnictwa. To wszystko w kraju, który dziś jest bankrutem, a jeszcze kilka lat temu przedstawiany był jako przykład sukcesu rozwojowego, osiągniętego w regionie świata szczególnie dotkniętym przez biedę. Spora część tego sukcesu była na kredyt. Dotąd uzbierało się 51 mld dol. zewnętrznego długu, w jego restrukturyzacji Sri Lanka chce wsparcia Międzynarodowego Funduszu Walutowego – lider opozycji Sajith Premadasa (który też ma ochotę na bycie prezydentem) domaga się od MFW, by wymagane przez niego reformy amortyzować tak, by jak najmniej były odczuwalne przez zwykłych ludzi.
Kristalina Georgieva, szefowa MFW, mówi, że Sri Lankę powinno się traktować jak znak ostrzegający przed tym, co czeka państwa rozwijające się z wysokim poziomem długów – w tym drogich chińskich pożyczek – i nieudolnymi przywódcami.